Polscy patrioci dostają pogróżki. Policja bezsilna

0
0
0
/

Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, dr Lucyna Kulińska oraz wielu innych patriotów zaangażowanych w pielęgnowanie pamięci o Kresach otrzymuje pogróżki. Jednego z polskich dziennikarzy usiłowano zabić. Policja rozkłada ręce.

 

O sprawie poinformował portal internetowy Kresy.pl przy okazji demaskatorskiego artykułu dotyczącego postaci Marcina Reya.

 

Wśród osób na celowniku zarówno Reya, jak i nieznanych sprawców pogróżek znaleźli się dziennikarze, publicyści, a także naukowcy i duchowni. Wielu spośród nich zajmowało się Ukrainą i stosunkami polsko-ukraińskimi na długo przed Reyem, mając przy tym odwagę głośno mówić o ludobójstwie dokonywanym przez ukraińskich rezunów na Polakach na Kresach.

 

- Od lat mam spokój, ale pod warunkiem, że na swoich zajęciach nic nie mówię na temat Ludobójstwa na Kresach Wschodnich – mówi cytowana przez portal dr Kulińska, historyk zajmująca się m.in. stosunkami polsko-ukraińskimi. Dobrze pamięta „jazgot medialny”, jaki wywołały wystawy, które współorganizowała w 60. i 65. rocznicę Rzezi Wołyńskiej. Była w tej sprawie wzywana na tzw. rozmowy pouczające.

 

Gdy w 2009 roku jechała do Lwowa w związku z 65. rocznicą ludobójstwa, miała tam obstawę i nigdzie nie ruszała się sama. Inni uczestnicy wyjazdu również obawiali się o swoje bezpieczeństwo. Po powrocie do kraju spotkały ją dwa tajemnicze incydenty, które groziły jej utratą życia. Na ten temat nie chce jednak mówić, ograniczając się do stwierdzenia, iż oprócz tego otrzymywała pogróżki, w tym również przez Internet.

 

Podobne groźby padały pod adresem ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Obojgu zapowiedziano, żeby nie pojawiali się na Ukrainie, bo czeka już tam na nich odpowiednie drzewo ze stryczkiem.

 

Pogróżki otrzymują również dziennikarze nagłaśniający sprawę kresową, przy czym kiedy zgłaszają to na policję, ta bezradnie rozkłada ręce. Jedynie w przypadku ks. Isakowicza-Zaleskiego udało się namierzyć i skazać jednego ze sprawców, którym okazał się obywatel polski pochodzenia ukraińskiego – sąd skazał go na 4 miesiące więzienia w zawieszeniu i dopiero upublicznienie tej informacji w mediach zatrzymało falę gróźb.

 

Groźby, anonimy, głuche telefony – taka była codzienność Aleksandra Szychta, dziennikarza i publicysty, obecnie związanego z portalem Prawy.pl. Wszystko zaczęło się tuż po tym, jak w 2008 roku zaczął publikować w Internecie artykuły na temat przemilczania zbrodni banderowskich.

 

Najpierw w środku nocy otrzymał SMS, w którym wyzywano go i zagrożono, że jeśli pojawi się we Lwowie, to stanie mu się poważna krzywda.

 

Po niedługim czasie, gdy nie reagował na wiadomości tekstowe, tej samej nocy telefon zadzwonił – numer był identyczny. - Jakiś Ukrainiec po części łamaną polszczyzną, po części po ukraińsku zaczął mnie wyzywać i grozić. Mniej więcej powtórzył to, co było w SMSie. Miał też pretensje o to, że śmiałem gdzieś pisać o swoich odczuciach, dotyczących ‘polskich kresów’ czy Lwowa jako ‘polskiego miasta’ – relacjonuje Szycht w rozmowie z portalem Kresy.pl. To był polski numer telefonu, ale na kartę. Wykupioną, jak się okazało, wyłącznie po to, żeby go nastraszyć. Dzwoniono najprawdopodobniej z terytorium Polski.

 

Policja nie chciała interweniować. Podjęła działania dopiero kiedy podobnych gróźb „się nazbierało”.

 

Jeszcze bardziej drastyczne przeżycia miał młody dziennikarz z Poznania, Tomasz Maciejczuk. Neobanderowcy urządzili na niego polowanie. Pewnego razu ukraiński nacjonalista z batalionu OUN obiecał przestrzelić mu kolana za to, co mówił i pisał. - "Donczanin" po tym jak usłyszał moje zdanie na temat działań i postaci Romana Szuchewycza chwycił za kałasznikowa. Na szczęście udało mi sie skierować lufę w sufit, skończyło się na szarpaninie i kilku siniakach – wspomina dziennikarz, dodając, iż „Donczanin” jest dobrym znajomym „naszych medialnych speców od Donbasu”.

 

Maciejczuk miał także nieprzyjemne przejścia z dowódcą grupy tzw. dirlewangerowców, którzy służyli w batalionie Ajdar i groził, że się z dziennikarzem rozprawi. Podczas jego pobytu w Kijowie rozesłano w Internecie jego zdjęcie z apelem o „interwencję”, za co wyznaczono nagrodę pieniężną.


Wiele spraw Maciejczuk zgłaszał na policję, ale bez skutku. - Tłumaczono mi, że nie są w stanie wykryć, kto stoi za groźbami na Facebooku i rosyjskim Vkontakte - stwierdził.

 

Pytanie, ile osób będzie musiało stracić życie, aby polskie organy ścigania raczyły wreszcie zainterweniować pozostaje otwarte.

 

Anna Wiejak

 

Źródło: Kresy.pl

 

© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną