Kampania Solidarności 4 czerwca 1989 w opisach ówczesnej prasy

0
0
0
/

solidarnosc_ulotka_wyborczaZ dzisiejszej perspektywy wybory 4 czerwca 1989 okazały się być jednym z fundamentów postkomunistycznej Polski, PRL-bis, systemu oligarchicznego w którym majątek, kontrolę nad mediami i realną władze zachowali komuniści, wspierani i chronieni przez swoich agentów i środowisko towarzyszy, pokłóconych z partią w 1956 i 1968 roku. Szopką, której celem było oszukanie Polaków. Warto jednocześnie pamiętać, że dla Polaków żyjących w PRL wybory w czerwcu 1989 roku były zapowiedzią zmian na lepsze. Ogromne oczekiwania, jakie Polacy wiązali z wyborami najlepiej odzwierciedlają ówczesne artykuły prasowe. Kampanię Solidarności w 1989 r. dość szczegółowo opisali reporterzy „Tygodnika Polskiego", „Kampanię wyborczą rozpoczęła „Solidarność" z początkiem kwietnia. Wtedy to na wezwanie Krajowej Komisji Wykonawczej, we wszystkich województwach utworzono Komitety Obywatelskie. Zadaniem komitetów było wyłonienie kandydatów na posłów i senatorów, którzy z ramienia „Solidarności" stanęliby do walki o ustalone przy „okrągłym stole" 35 proc. mandatów parlamentarnych przyznanych stronie opozycyjno-solidarnościowej. Listy wojewódzkie po zatwierdzeniu przez regionalne Komitety Obywatelskie, przesłano do centrali w Warszawie na ulicę Fredry 8 gdzie ma siedzibę Biuro Wyborcze Krajowego Komitetu Obywatelskiego. Tam, przez trzy doby - do 23 kwietnia rano - zweryfikowano wszystkie propozycje i tego samego dnia przedstawiono pełną listę kandydatów do Sejmu i Senatu Krajowemu Komitetowi Obywatelskiemu in corpore. Po rozstrzygnięciu, nielicznych na szczęście, spraw spornych i odwołań, listę 261 potencjalnych posłów i senatorów można już było podać do publicznej wiadomości. Następnego dnia rozpoczęto w całej Polsce zbieranie podpisów popierających poszczególne kandydatury. Taki bowiem bezwzględny wymóg ordynacji wyborczej. Równocześnie ruszyła machina propagandowa, strategiczna broń każdej elekcji". Warto przypomnieć, że wybory do Senatu były w 100 procentach wolne (Solidarność wygrała je z poparciem 99% Polaków), a w Sejmie komuniści z PZPR dla siebie i swoich podwładnych z partii satelickich zagarnęli 65%. Opozycja mogła starać się zaledwie o 35%. „„Solidarność" rozpoczęła swoją kampanię wyborczą jako pierwsza i od razu było wiadomo, że jest do niej świetnie przygotowana. Uderzenie było zmasowane, natychmiastowe i skuteczne, czego w pierwszym rzędzie doświadczyli pracownicy Biur Wyborczych. Na warszawskim placu Konstytucji, gdzie do dyspozycji Stołecznego Biura Wyborczego oddano kawiarnię „Niespodzianka" oraz przylegający do niej kiosk „Ruchu", kolejki chętnych, do złożenia podpisu pod nazwiskami swoich kandydatów ustawiały się od wczesnego rana. Ludzie przyjeżdżali z odległych dzielnic, i z podwarszawskich miejscowości, często całymi rodzinami. Akt złożenia podpisu, sam w sobie prosty i nie skomplikowany, stawał się okazją do uczestnictwa w wyborczym festynie, bowiem pod arkadami MDM rozłożyły się zaimprowizowane stoiska z oficjalnie sprzedawaną nieoficjalną literaturą, przez głośniki non stop nadawano informacje o kandydatach oraz komunikaty Biura Wyborczego, w kiosku od pierwszego dnia kampanii można było kupić znaczki, nalepki i gazetki, a przy stoliku informacyjnym każdy mógł dostać komplet wydawnictw wyborczych - odpowiednio do miejsca zamieszkania. Masowo wykupywano cegiełki Funduszu Wyborczego, zgłaszali się chętni do pracy albo choćby do pomocy. Mimo naporu zwolenników, przeciwników i zwykłych gapiów wszystko działało jak w zegarku - odpowiadano na wszystkie pytania, nie zabrakło cegiełek ani materiałów propagandowych, a wzajemna życzliwość i uprzejmość kazały na chwilę zapomnieć o zdenerwowaniu, obojętność i zwykłym, chamstwie, powszednich plagach nękających większość Polaków". Ogromne nadzieje, jakie wiązali Polacy z wyborami 4 czerwca, było widać w zaangażowaniu finansowym wyborców w kampanię wyborczą, w tym jak mieszkańcy, jeszcze wówczas PRL, hojnie wspierali pieniędzmi i darowiznami kampanię Solidarności. Jak pisała ówczesna prasa „Głównym sponsorem kampanii wyborczej „Solidarności" są sami wyborcy. Można wykupić cegiełkę, można też płacić dowolną kwotę a konto lub osobiście". To, że dla wielu Polaków wybory 4 czerwca były ukoronowaniem ich walki z kliką Jaruzelskiego przez całe lata 80, najlepiej pokazywał jedna z historii przytoczonych przez ówczesne media: „Opowiada się też w księgowości historię, jak to pewnego dnia w drzwiach stanęły cztery panie i szeptem zapytały: „Czy skoro jesteśmy z N., z Polski, a chcemy wpłacić dolary, to będzie legalnie?". Okazało się, że paniom tym udało się uchronić zakładową kasę „Solidarności" po 13 grudnia, ponieważ było w niej parę złotych, postanowiły pieniądze możliwie jak najlepiej ulokować. Kupowały więc na czarnym rynku dolary i tę niezdewaluowaną walutę przywiozły do Warszawy na Fundusz Wyborczy. Odetchnęły kiedy okazało się, że dolary są jak najbardziej legalne". Hojność Polaków dla Solidarności miała też swój wymiar rzeczowy - na wybory darowano wiele cennych przedmiotów. W pomoc dla opozycji angażowali się wybitni ludzie kultury. „Warszawscy aktorzy, a wśród nich kandydaci do Sejmu i Senatu – Holoubek, Łapicki i Szczepkowska - dali na rzecz „Solidarności" koncert w Teatrze Powszechnym. Dochód nie był zbyt wielki, więc postanowiono koncert powtórzyć w większej sali: na 28 mają zaplanowano aukcję staroci i dzieł sztuki pochodzących z darowizn wyborców". Rok 1989 był jeszcze czasem żywej legendy Lecha Wałęsy, chociaż z dzisiejszej perspektywy może wydawać się to co najmniej dziwne. Dziś ówczesna nadzieja Polaków jest karykaturalną, politykierem zhańbionym byciem płatnym konfidentem komunistycznej bezpieki, wyrzuconym przez wyborców na śmietnik historii, reanimowanym niczym zombi przez różnych cwaniaków politycznych. Jednak wówczas Lech Wałęsa uosabiał aspiracje Polaków do wolności i demokracji. „„Jesteśmy drużyną Wałęsy", „Reprezentujemy stanowisko i program »Solidarności«" — te słowa padają na wstępie niemal każdego spotkania wyborczego. Wszystko to logiczne i jasne, ale dobrze jest zobaczyć i usłyszeć człowieka, na którego chce się oddać głos. Spotkania z kandydatami na posłów i senatorów organizuje Dział Promocji Kandydatów. I są to spotkania robione wspaniale, z pełną znajomością rzeczy, na których frekwencja wielokrotnie przewyższa podobne imprezy kontrkandydatów. Zasada jest prosta - przyszłego posła lub senatora przedstawia wyborcom tzw. niekwestionowany autorytet (żeby go odpowiednio zareklamować, ale i odciążyć od kłopotliwego przecież wychwalania własnych przymiotów), po czym kandydat krótko mówi o programie wyborczym związku i o tymi czym konkretnie chciałby zajmować się w Sejmie czy Senacie. Później są już tyko limitowane w czasie pytania." czytamy. Jednym z najważniejszych miejsc ówczesnej kampanii wyborczej był lokal Solidarności w śródmieściu Warszawy niezwykle trafnie opisany w jednym w ówczesnych czasopism. „W niedzielny wieczór, 21 maja w stołecznym Biurze Wyborczym przy placu Konstytucji „Video-Nova" wyświetla film Agnieszki Holland „Zabić księdza". Telewizor (duży i dobry) stoi za szybą, na zewnątrz wystawiono głośnik i choć chłopak obsługujący magnetowid jest o filmie nie najlepszego zdania, widzów w zaimprowizowanym kinie na wolnym powietrzu wciąż przybywa. „Video-Nova" pracuje non stop. Przez cały dzień wyświetla się filmy, programy wyborcze, filmy dokumentalne, show Jacka Fedorowicza (jeszcze ciepły) zawsze można złapać jakąś interesującą projekcję.” PZPR od II wojny światowej sprawująca tyrańską władzę w Polsce, starała się na swój prostacki sposób obrzydzić Polakom Solidarność (dziś te same media równie mało subtelnie szkalują PiS czy narodowców). Kampanię „Solidarności" krytycznie opisywała też prokomunistyczna „Polityka": „"Solidarność" błyskawicznie odnalazła się w kampanii, wystawiając swoją drużynę („Ludzie Wałęsy") i rozkręcając własną propagandę. Dobrze to świadczy o energii Związku i dowodzi, że obawy tuż po Okrągłym Stole były przesadne, gdyż „Solidarność" wciąż może liczyć na „prądy wznoszące", które napędzają do niej młodzież, nowych zwolenników i chętnych do pomocy. Żywiołowa energia przesłania tu niekiedy niedobór treści. Kandydaci Komitetu Obywatelskiego swe programy wyborcze z reguły budują na negacji dotychczasowej polityki według wzorca: to władza jest winna całemu złu. Nie brakuje przy tym apeli, żeby skreślać wszystkich kandydatów strony przeciwnej. Wybory, w tym myśleniu, mają być społecznym referendum i mają dać jasną odpowiedź na pytania kim jesteśmy „my", a kim „oni". Jak te następne cztery lata marny się rządzić - nie jest tok ważne. Liczy się tylko to, czy będziemy mieli 100 proc. w Senacie i 35 proc. w Sejmie wykazując że to „my" nie „ona" reprezentując Polskę." W szkalowanie opozycji zaangażowana była też lokalna prasa komunistyczna. Co ciekawe opisy spotkań wyborczych świadczą, o tym, że problemy Polaków z 1989 roku, pomimo upływu lat pozostają w dużym stopniu niezmienne. Równie krytycznie kampanie „Solidarności" opisywała „Gazeta Robotnicza” należąca do PZPR: „W czwartek 1 czerwca kandydat do Sejmu z ramienia Komitetu Obywatelskiego „Solidarności" Andrzej Justyn Piszel spotkał się z pacjentami i personelem Szpitala Wojewódzkiego przy Pl. 1. Maja. Spotkanie zaczęło się od informacji, że chorzy będą mieli możliwość wzięcia udziału w wyborach i od rozdania ściągaczek umożliwiających im bezbłędne wybranie pana Justyna Piszela na posła. Informacje te podawał jakiś nieznany i nie przedstawiający się z nazwiska mężczyzna, który korzystając z okazji nakłaniał zebranych do skreślania wszystkich kandydatów umieszczonych na liście krajowej. Potem głos zabrał sani kandydat: Andrzej Justyn Piszel, aby wyjaśnić, kim właściwie jest, na czym polegają jego zasługi uprawniające go do kandydowania. Ze szczegółowej autobiograficznej opowieści spisanej również na rozdawanej ulotce dowiedzieć się było można, że jest on nie tylko przewodniczącym rady pracowniczej w „Elwro", inicjatorem i aktywnym działaczem regionalnych i ponadregionalnych struktur jednoczących samorządy w stowarzyszenia i kluby, ale że brał też udział w wielu ogólnokrajowych spotkaniach i naradach tych organizacji. Następnie kandydat przeszedł do przedstawienia swych poglądów na sprawy gospodarcze, którymi chciałby się zająć w przyszłym Sejmie. Szansę uzdrowienia gospodarki widzi on w redukcji własności państwowej z obecnych jak podał 90 procent do 20. W tym celu trzeba, jego zdaniem 70 procent przedsiębiorstw „sprzedać" temu kto da więcej, bo „jest to jedyna ekonomiczna racja by przekazywać takie przedsiębiorstwo prywatnemu właścicielowi". Wtedy przedsiębiorstwa państwowe „będą się musiały przystosować do warunków otoczenia". - Ale jakim sposobem zamierza pan to osiągnąć? - pytała jedna z pacjentek, deklarująca się jako sympatyczka „Solidarności". - Trzeba wykorzystać szansę. Mamy drzwi otwarte na 35 procent, trzeba wstawić tam but i otworzyć drzwi na oścież. W tym momencie wywód kandydata przerwała starsza kobieta o kulach. Pełnym oburzenia tonem, łamaną polszczyzną wyjaśniła, że jest Greczynką, ale zrozumieć nie może, dlaczego Polacy sami chcą otwierać drogę Niemcom do opanowania swego kraju. Mówiła też, że doświadczywszy wiele zła w kapitalistycznej Grecji i nie pojmuje niewdzięczności inżyniera Piszela, który tak gardzi komuną, choć dzięki niej zdobył wykształcenie. Postawiła mu zarzut, że politykuje zamiast się zająć swoją pracą zawodową. Andrzej Justyn Piszel też zdenerwowany usiłował jej przerwać okrzykami, że tu nie ma miejsca na dyskusję, mogą być tylko pytania. Wtedy zainterweniował młody osiłek z personelu szpitala, wyrywając kobiecie mikrofon i okrzykami „Dlaczego siedzi pani w naszym kraju, jak pani tak niedobrze! Pani korzysta z naszych świadczeń" zmusił ją do opuszczenia zebrania. Część pacjentek i personelu zaczęła domagać się głośno, żeby Greczynkę wypisać ze szpitala, większość zebranych milczała oszołomiona całym incydentem. Pan Piszel zreflektował się i powiedział do mikrofonu: - Nie można w ten sposób, pani ma prawo mieć swój pogląd i nas kultura wszystkich obowiązuje. Zaczął potem dość monotonnie opowiadać o swoich sukcesach w korygowaniu ustaw uchwalanych przez Sejm minionej kadencji, co nie wywołało zainteresowania, ale stopniowo wyciszyło wzburzone emocje. Później nie, było już dyskusji, tylko pytania. Nie wszystkie jednak podobały się kandydatowi. Spytał jakiś mężczyzna, na czym ma polegać reformatorska rola - „Solidarności" w Sejmie, skoro za dawnych rządów „Solidarności" były tylko strajki i puste półki i w sklepach. - Dawniej inaczej mówiło się na wiecach niż ja teraz. Ja nie nawołuję do strajków, zauważył pan? Dziś „Solidarność" jest siłą konstruktywną. - Jest jeszcze drugie pytanie. Pan mówi o nomenklaturze. A to co teraz robi „Solidarność" to jest to samo! Jeśli pan każe głosować tylko na tego czy tamtego, to jest to samo co robiła PZPR przez wiele lat, a dziś to robi Komitet Obywatelski. - Ja czuję, że zaraz pan zada pytanie o ustawę o przerywaniu ciąży. Bo to jest pewien ciąg logiczny pytań, które ludzie przeszkoleni zadają... W tym momencie pan Piszel znów się zreflektował, że mówi do człowieka w szpitalnej piżamie i przyznał obiektywnie, że „tu nie ma możliwości zostać przeszkolonym". Wyjaśnił wiec w odpowiedzi że nie ma na świecie takiej partii, « „Solidarność" Jego zdaniem de facto jest partią, która by wystawiała dwóch kandydatów na jeden mandat. Powiedział, że w Ameryce obie partie zgłaszają po jednym kandydacie na prezydenta. Zapomniał jednak dodać jak się w tych partiach kandydata wyłania, i szybko powrócił do bezpieczniejszych tematów. - Właściciel prywatnego przedsiębiorstwa dobrze przypilnuje każdej złotówki, a dziś w państwowym nikt nie wie jakie są koszty. Musimy pójść drogą reprywatyzacji. - Ja, robiłem przez dziesięć lat u prywaciarza. Dorobiłem się żylaków a on co roku dwa fiaty wymieniał i polonezy - przerwał ten wywód kolejny wyborca w szpitalne piżamie. - Kto właściciel ? - Tak . - A co stoi na przeszkodzie żeby pan był właścicielem? Co? Brak inicjatywy? - przeszedł do ataku kandydat. - Jeśli wszyscy otworzymy prywatki, to kto wreszcie będzie pracował? - Wszyscy nie są zdolni. Wszyscy, którzy wolą na 8 godzin pójść do pracy, oni nigdy nie otworzą własnego warsztatu, bo to im nie będzie się kalkulowało. Oni za dużo czasu musieliby poświęcić. Dzięki temu wiadome się stało, jaka komu rola przypadnie w gospodarce zreformowanej według Domysłu pana Andrzeja Justyna Piszela. Jedni są zdolni zakładać prywatki, drudzy w nich pracować. Prywatki zdominują przemysł Nie wiadomo tylko, gdzie znajdzie się miejsce dla pracowniczych samorządów, które pan Piszel chce reprezentować w Sejmie.”   Prześladowanie Solidarności w czasie wyborów 1989 Dziś w wielu mediach różne indywidua mają czelność pouczać Polaków, co jest, a co nie jest demokracją. Warto więc przypomnieć jak te same osoby, podówczas wyposażone w legitymacje PZPR, nawet w czasie wyborów 4 czerwca łamały reguły demokracji. Komuniści, kiedyś wierni Moskwie, dziś wierni Brukseli, niezależnie od formacji rządzącej, mieli usta pełne frazesów o demokracji i realnie z tą demokracją walczyli. Z lektury „Przekroju" można było się dowiedzieć o prześladowaniu Solidarności podczas wyborów: „Kierownictwo Radiokomitetu nie zezwoliło na emisję telewizyjnego programu autorskiego „Solidarności" na temat przestrzegania prawa, uważając, że swą treścią godził on w porozumienie „okrągłego stołu". Program ma obejrzeć i ocienić Komisja Porozumiewawcza i wtedy dopiero okaże się, kto strzelił sobie gola do własnej bramki: Telewizja czy Solidarność." O dyskryminowaniu „Solidarności" w państwowych mediach pisała też jedna opozycyjna gazeta „Gazeta Wyborcza". Warto pamiętać, że jeszcze wówczas można było odnieść wrażenie, że jest to dziennik otwarty na wszystkie nurty opozycji. Szybko jednak w okazało się, że dziennik mający być czasopismem całej opozycji stał się prywatną firmą, hojnie wspieraną reklamami przez władzę, będącą w awangardzie antypolskiej rewolucji. Od ponad miesiąca toczą się rozmowy i krążą piwna pomiędzy TVP a Komitetem Obywatelskim „Solidarność" w sprawie realizacji cyklu debat telewizyjnych. Jak uzgodniły na początku maja obie strony, dyskusje miały się toczyć „na żywo" w piątki, z udziałem przedstawicieli rządu i „Solidarności". 10 maja wspólnie ustalono tematy: nomenklatura, sprawy wsi, podatki, ubezpieczenia, spór o jutro, człowiek i prawo, opiekuńcza rola państwa, zakłady produkcyjne - zamykać czy dotować. W przeddzień uzgodnionego terminu okazało się, że debata nie odbędzie się, gdyż strona koalicyino- rządowa nie potrafi uzgodnić własnego składu. Minęły kolejne dwa tygodnie: 31 maja okazało się nagle, że może być tylko jeden program pod ogólnym tytułem „Spór o jutro". Ale po kilku godzinach znowu poinformowano, te debata nie dojdzie do skutku tak bowiem zdecydował zastępca rzecznika rządu, Zbysław Rykowski. W zamian padła propozycja: może zamiast Kwaśniewskiego, Wilczka i Bekały wystąpi mec. Siła Nowicki który zmierzy się z Kuroniem?" można było przeczytać w „Gazecie Wyborczej” W obliczu triumfu Nienawiść Polaków do komunistycznej okupacji zaskoczyła komunistów (którzy podobnie jak dziś KOD nie dostrzegali swojego wyalienowania ze społeczeństwa) oraz opozycję (zapewne dla tego, że Wojciech Jaruzelski wprowadził stan wojenny i zniszczył prawdziwą Solidarność, wygnał z Polski 1,5 miliona prawdziwych działaczy terenowych z rodzinami i oddał kontrolę nad opozycją wyalienowanemu z polskiego żywiołu narodowego środowisku KOR). Rozmiarem tryumfu „Solidarności" opozycja była zaskoczona. Przykładem tego była wypowiedź w „Gazecie Wyborczej" Jerzego Holzera. Historyka, wykładowcy akademickiego, naukowca, polityka (od 1948 do 1979 roku członka Polskiej Zjednoczonej Partii Robotnicze), uczestnika opozycji w PRL (współpracował z KOR, „Biuletynem Informacyjnym", „Zapisem", „Głosem" Antoniego Macierewicza, od 1978 w Polskim Porozumieniu Niepodległościowym, od 1980 w „Solidarności"). W 1990 z Ajnenkielem, Krollem i Michnikiem buszował w archiwach MSW. W 2005 Holzer przyznał się „do pracy w latach 60. dla I Departamentu na odcinku niemieckim"., współpraca trwała również w latach 70. Nie wiadomo kiedy zaprzestał współpracy. „Koalicja partyjno-rządowa nie oczekiwała takiej porażki, ale „Solidarność" nie oczekiwała takiego sukcesu. Jest to sukces kosztem koalicji, ale też kosztem wszystkich sił, które rzeczywiście znajdowały się obok i koalicji, i „Solidarności". Dziś największym niebezpieczeństwem dla nas byłby zawrót głowy od sukcesu. Mogłoby to stać się tym groźniejsze, iż nie zdołaliśmy jeszcze po opozycyjnej stronie wytworzyć demokratycznych struktur, iż opieramy się na dwóch symbolach, na owym czterosylabowym haśle pisanym gdańską kursywą i na jednym nazwisku. Wystąpiliśmy razem jako alternatywa koalicji, ale jesteśmy różni tradycjami i poglądami. Koalicja poniosła ciężką klęskę prestiżową. Jeżeli przypisze tę klęskę propagandzie tych przedstawicieli „Solidarności", którzy wzywali do skreślenia wszystkich poza „własnymi ludźmi", to przypomnieć należy wezwanie Wałęsy, alby głosować na ludzi Okrągłego Stołu z listy krajowej. Klęska koalicji jest wyrazem nastrojów ogromnej większości społeczeństwa. Trzeba ją dostrzegać także w kontekście niższej od przewidywanej frekwencji wyborczej. Wśród tych, którzy nie wzięli udziału w wyborach, znalazło się sporo sfrustrowanych. Byli to opozycyjni przeciwnicy Okrągłego Stołu albo emigracja wewnętrzna, która od nikogo niczego dobrego się nie spodziewa. Nie wydaje się, aby „Solidarność" mogła pójść jeszcze dalej z pomocą koalicji rządowej bez utraty tożsamości i zwiększenia liczebności grup sfrustrowanych". O zwycięstwie „Solidarności" pisała też „Gazeta Wyborcza": „Sześć tygodni miała „Solidarność" na przygotowanie i przeprowadzenie Kampanii wyborczej. W tym czasie trzeba było zorganizować całą infrastrukturę, wyborczą: prasę, radio, telewizję. Koalicja przystąpiła do wyborów mając już te atuty w ręku plus 45-letni staż w ich wykorzystywaniu. Komitet Obywatelski otrzymał do dyspozycji 23 proc. czasu w radiowych i telewizyjnych programach wyborczych. Na wszelki wypadek, aby i to nie było za dużo telewizja stworzyła dodatkowe programy z Dziennikiem Wyborczym (telewizyjnym) na czele. I klapa. Pomijając polityczne przyczyny tak jednoznacznych wyników wyborów, trzeba powiedzieć, że jednym z ich sprawców była właśnie oficjalna propaganda. „Spece od informacji" opierają się widać na danych dostarczanych przez sztaby ludzi badających opinię publiczną, bo również ich obliczenia nie dotyczyły chyba naszego kraju. Może zresztą są to wyniki z „sond ulicznych" prezentowanych w telewizji. I w jednym i w drugim wypadku można mówić tylko o braku kompetencji. Teoretycznie to nie nasze zmartwienie, tyle że telewizja konsekwentnie pracuje nad wytworzeniem człowieka „nowego typu": negatywnie reagującego zarówno na łgarstwo, jak i na prawdę. Na wszelki wypadek. Czas już odwrócić role i rozpocząć pracę nad stworzeniem „telewizji nowego typu". Czyli normalnej.” Wybory 4 czerwca muszą być dla wszystkich Polaków odpowiedzialnych za Polskę nauką, którą wyciąga się z historii. Nie stać nas na to, żeby po raz kolejny ulec emocjom politycznym, wierzyć w idoli wykreowanych nam przez wrogie Polsce siły. Polacy muszą się opierać na realistycznym oglądzie rzeczywistości, jednoznacznym programie, który odpowiada na wyzwania przed nami stojące i posiadać własne, niezależne media, pozwalające na informowanie a nie szerzenie propagandy. Fot. Wikipedia

Źródło: prawy.pl

Najnowsze

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną