Dziennikarz Radia „Wnet” Paweł Bobołowicz poinformował, że marszałek Sejmu Marek Kuchciński negocjował uchwałę ws. zbrodni OUN-UPA na 135 tys. polskich cywilów w ciekawym towarzystwie. Stanowił je m.in. syn człowieka, który wydawał zbrodniarzom rozkazy.
Rozmowy odbywały się w Truskawcu, który przed wojną znany był jako słynne polskie przedwojenne uzdrowisko, do którego jeździli także politycy. Obecnie znajduje się na Ukrainie i to właśnie tam, przy negocjacyjnym stole zasiadły dwie strony. Z jednej Marek Kuchciński, marszałek sejmu RP, który powinien mieć w pamięci zamordowanego dokładnie w tym mieście przez ukraińskich nacjonalistów posła Tadeusza Hołówkę. Z drugiej Andrij Parubij, jego ukraiński odpowiednik, a jednocześnie zwolennik kultu tychże morderców i organizacji która zabójstwo polskiego posła zleciła. Przy tym samym stole siedział syn Romana Szuchewycza – Jurij. Ojciec Jurija Roman przybrawszy pseudonim „Taras Czuprynka” był bezpośrednio odpowiedzialny za wyjątkowo bestialskie mordowanie bezbronnych cywilów. W tym m. in. przyjęte za standard przedśmiertne torturowanie bezbronnych Polaków czyli zabijanie powoli i ze szczególnym okrucieństwem.
W ten sam sposób podwładni komendanta Szuchewycza z UPA postępowali nawet z noworodkami i kobietami w ciąży. Rzecz jasna odpowiednio się przy tym zabawiając. Kult UPA jest na Ukrainie tragedią, której kolejne polskie rządy nie miały zamiaru powstrzymywać. O ile przy tej okazji wmawiano nam, że my Polacy nie mamy prawa się w sprawy ukraińskie wtrącać - to trudno w tym kontekście zrozumieć w jakim celu marszałek polskiego sejmu jeździ na Ukrainę. Po co ustalać szczegóły upamiętniania ofiar ze zwolennikami ich katów? Kiedy na Ukrainie koledzy Parubija i on sam uchwalali Ustawę pozwalającą karać Polaków za mówienie prawdy, nikt się o zdanie nas nie pytał. Podobnie w przypadku upamiętnienia przez ukraiński parlament kata Powstania Warszawskiego Petra Diaczenki, względnie Romana Szuchewycza, czy pozwalania na kult Oskara Dierlewangera, bądź 14 Dyzwizji Grenadierów SS.
Po cóż więc marszałkowi Kuchcińskiemu (w najbardziej newralgicznym momencie upamiętniania najokrutniejszej i najbardziej tuszowanej w III RP zbrodni z czasów II wojny światowej) jeździć do kraju sprawców? A gdyby w newralgicznym momencie wypowiadania przez Erikę Steinbach bzdur marszałek sejmu (dajmy na to z PO) pojechał negocjować z nią kierunek polityki pamięci historycznej? Czyż nie grzmiałaby Gazeta Polska, czyż nie podniósłby się krzyk? Owszem podniósł by się i słusznie. Tylko, że nawet Steinbach, choć fałszuje historię i również nie chce brać pod uwagę niemieckich zbrodni nie odwołuje się bezpośrednio do najgorszych zbrodniarzy. A już na pewno nie do odpowiednich ludobójczych rozkazodawców. Mimo to mamy w sobie na tyle rozumu, by być wyjątkowo wyczuleni na to, czego może ona w niemieckiej świadomości historycznej dokonać.
Dlaczego nie potrafimy być tak stanowczy w wypadku znacznie gorszych i liczniejszych indywiduów, które niczym pieczarki wyrastają na banderowskim oborniku. A hodowane są z całą pewnością przez naszych oponentów (Zwłaszcza kolegów od Nord Streamu z Niemiec i Rosji). Tu już nawet nie chodzi o asymetryczny brak wzięcia pod uwagę naszej polskiej wrażliwości przez rozgrywających na Ukrainie polityków (którymi tak bardzo przejmują się ich polscy koledzy). Można odnieść wrażenie, że nie tylko marszałek Kuchciński, wielu ludzi publicznych, polityków, dziennikarzy (jak choćby wymieniony tu Paweł Bobołowicz lub jego kolega Wojciech Mucha) także niezbyt intensywnie przejmują się wrażliwością własnych rodaków.
Wewnętrzne spory partyjne i wpływ nań przyjaźni z „Ukraińcami”
Do braku wzajemności ze strony ukraińskich nacjonalistów można się przyzwyczaić, by nie rozdzierać sobie nerwów, nadal oczywiście jej nie akceptując. Jednak bardzo słabe reakcje niektórych przedstawicieli życia publicznego na uczucia zwykłych Polaków zmuszają do zastanowienia. Wygląda to trochę tak jak postrzeganie arystokracji w Wersalu, która myślała, że najlepiej wie co sądzi lud oraz jak wygląda sytuacja. Niestety niektórzy odgórnie, niemal kijem zaganialiby polskie społeczeństwo do charakterystycznie rozumianego przez siebie „pojednania”. Cechy, które tych ludzi łączą to zazwyczaj silne, lub zażyłe znajomości z „Ukraińcami”, jak to oni myślą. Przeważnie jednak chodzi o ukraińskich nacjonalistów, rzadziej ludzi powielających nieświadomie i płytko ich poglądy.
Jakkolwiek głupio i dziwnie by to nie zabrzmiało, w odniesieniu do takich osób przyjść może do głowy dziwna koncepcja. Ze względu na kontakty prywatne i myślenie życzeniowe, aby to między nimi, a „ukraińskimi” znajomymi było miło, chcą w odpowiedni sposób kształtować politykę. Starają się to swoimi działaniami przełożyć na lud. W ich rozumowaniu ludowi, który skontaktuje się z drugim ludem będzie tak samo miło. Wszyscy będą wtedy żyli długo i szczęśliwie. Koniec. Jakkolwiek by to kretyńsko nie zabrzmiało. Tak wygląda właśnie oderwanie od rzeczywistości tchórzostwo przed weryfikacją własnych mrzonek. Aby nie być gołosłownym w kwestii relacji z przyjaciółmi pamiętam bardzo dobrze wynurzenia Marcina Wojciechowskiego.
Ten dziennikarz, stanowiący dość typowe jak na Gazetę Wyborczą indywiduum popełnił płaczliwy tekst o jednym z telewizyjnych programów dotyczących Kresów. Otóż można było tam wyczytać, że nie podobał mu się nieprofesjonalny (Patriotyczny? Nacjonalistyczny?) wydźwięk jednego z programów. Dobiła go bowiem myśl, którą przelał na papier: co on teraz powie swoim znajomym z tamtego kraju? Czy zatem można sobie na tej podstawie pomyśleć: prawda nie ważna, polska racja stanu nie ważna, polityka historyczna nieważna – ważne moje relacje ze znajomymi? Czy do relacji ze znajomymi ma się dostosowywać polityka państwa? Pan ten został później rzecznikiem platformerskiego MSZtu, a następnie wysłano go na placówkę dyplomatyczną.
Niestety po profilach i różnych wpisach dziennikarzy Gazety Polskiej widać było dokładnie to samo: Odpowiednią (zazwyczaj postmajdanową) zażyłość ze znajomymi z Ukrainy. W konsekwencji, gdy coś mogło relacje „polsko-ukraińskie” narazić na szwank prezentowali żywiołową reakcję. Wyglądała ona tak, jakby odczuli klepnięcie w mocno spalony przez słońce, poparzony kark. Reakcje tych dziennikarzy bywają czasem bardzo emocjonalne, aby nie powiedzieć histeryczne. Przykro mi to pisać, ale odnoszę takie wrażenie. Posłużę się znów przykładem dwóch wymienionych. Wdziałem taką wysoce emocjonalną reakcję Wojciecha Muchy na słowa Pawła Kukiza, jak i ostatnio Pawła Bobołowicza (i również Wojciecha Muchy) na wpis Michała Dworczyka. Michał Dworczyk jest inicjatorem projektu, które posłużyć może jako pakiet minimalnego postępu w upamiętnieniu banderowskich ofiar. A mianowicie uchwały mówiącej prawdę o zbrodni banderowskiego ludobójstwa i wprowadzającej uchwałowe święto. Należy to odróżnić od święta ustawowego, które dawałoby znacznie większe możliwości upowszechniania pamięci.
I nawet to ustępstwo, które odebrało gwarancję wywieszania flag 11 lipca nie spowodowało zmiany u jego krytyków, a tym samym tych którzy chuchają i dmuchają na stosunki „polsko-ukraińskie” (polsko-neobanderowskie). Nadal jest on zaciekle atakowany. Dochodzi do paradoksu kiedy Kukiz'15, którego posłowie prezentują najdalej idące i najbardziej pasujące Kresowianom rozwiązania - walczą i polemizują w parlamencie z posłami PiS. To wewnętrzna walka parlamentarna. Jednocześnie, część posłów PiS, jak i Kukizowcy na forum publicznym próbują dawać odpór lobbingowi nacjonalistów ukraińskich. To walka zewnętrzna. Jakby tego było mało - to co najmniej dwie frakcje „tłuką się” o sprawę w samym PiSie. Określić je można jako plus minus zwolenników powiedzenia w ten czy inny sposób prawdy i frakcję Towarzystwa Przyjaciół Ukrainy (Tak przynajmniej ci drudzy o sobie myślą.).
Jednak gwoli właśnie prawdy należy wspomnieć, iż stanowią oni Towarzystwo Przyjaciół „Ukraińskiej” Wrażliwości, a raczej Towarzystwo Zrozumienia dla Kultu Sprawców Ludobójstwa. Jednym słowem nie różnią się w tej kwestii niczym od wielu posłów Platformy Obywatelskiej. Oczywiście na tym całym „mordobiciu” parlamentarnym korzystają ukraińscy nacjonaliści, którzy opanowali swój parlament i udoskonalili wykorzystanie takich sytuacji. Bo co jak co, ale doświadczenie z parlamentarnym mordobiciem mają oni duże, zarówno dosłownie jak i w przenośni. Jeśli więc marszałek Kuchciński broniłby się, iż o tematach upamiętnienia ofiar banderowskiego ludobójstwa z ukraińskimi kolegami nie rozmawiał … to co - spotkał się wymieniać doświadczenia parlamentarne? Chciał przez lipcem uściślić szeroko zakrojoną współpracę z bratnim narodem? Oddać ukraińsko-litewsko-polskiej brygadzie działkę po sowietach w Legnicy? Trudno bowiem wyobrazić sobie, że temat spotkania nie był związany z rocznicą, zarówno ze względu na taką datę spotkania, płaczliwe listy ludzi publicznych z Ukrainy, czy pojawienie się Jurija Szuchewycza w jego towarzystwie. Wracamy więc z pytaniem: Po co?
Tradycyjny udział sił trzecich w mieszaniu polskiego bagienka?
Z dziwnych powodów, Andrij Parubij, marszałek ukraińskiego parlamentu i neobanderowiec, (co brzmi znacznie mniej zgrabnie niż Francois Villon - „łotrzyk i poeta”) dokonał po tym spotkaniu wyznania na portalu społecznościowym. Otóż napisał, iż marszałek Kuchciński obiecał mu, że uchwała dotycząca 11 lipca nie wejdzie pod obrady przed szczytem NATO. I z równie dziwnych powodów kilkudniowe opóźnienie potraktował jako ustępstwo (Sic!). Narzuca się więc pytanie, jaką różnicę czyni kilka dni przed i po szczycie NATO? Czyżby zwolennicy morderców z OUN-UPA mieli jakiś związany ze szczytem plan? Czyżby miał im pomóc lobbing z innych krajów, które również będą na nas naciskać, powołując się m. in. na bezpieczeństwo NATO i Rosję? To całkiem możliwe, choć paradoks polega na tym, że to właśnie ukraiński nacjonalizm stanowi dla Rosji wygodne wytłumaczenie i propagandowe paliwo.
W gruncie rzeczy, pomimo nieustannego bumu medialnego, jak to na Ukrainie faszyzm się szerzy (Ten termin Rosjanie kochają, choć neobanderyzm nie jest żadnym faszyzmem lecz ultranazizmem.) raczej nie chcą się z nim pożegnać. Choćby dla wykorzystywania tych spraw propagandowo, czy nie tracenia elementu łatwopalnego, którym neobanderyzm niewątpliwie jest. Podobnie wszyscy inni z różnych krajów, którzy z neobanderyzmu starają się zrobić użytek. Dorzucić należałoby tu m. in. Niemcy, które akceptując ekscesy imigrantów wobec własnego społeczeństwa są w stanie jeszcze bardziej trzymać w analogicznych kwestiach kciuki za Polskę. Wspomnieć też można m. in. Stany Zjednoczone, które odważnie zmieniając świat nie przejmują się aż tak szczegółami takimi jak powstanie rezunów islamskich z ISIS (Same bombardowania ich nie usuną). Dlaczego miałyby się przejmować odradzaniem rezunów z OUN-UPA? Jak to napisała żona byłego ministra Radka Sikorskiego Anna Applebaum? Coś mniej więcej w stylu: „Nacjonalizm jest właśnie tym czego Ukrainie trzeba”.
Mamy tu najwyraźniej do czynienia z tendencją osiągania celu przez różne, silniejsze od Polski kraje, które nie przejmują się szczegółami i idą doń po najprostszej linii oporu. A to że przejadą po czymś lub po kimś jak walec? Cóż polityka taka była jest i będzie. Tylko kiedy dojrzeją nasze elity odchudzone po katyńskim odstrzale? Mam tu na myśli oba: i dzieło NKWD i los znacznych Polaków w 2010 roku w Smoleńsku. Na prymitywne ruchy neobanderowskie nie złapałby się Janusz Kurtyka, bo za dużo na ten temat wiedział, czemu dał wyraz podczas swojej wizyty w ambasadzie Ukrainy, gdy chciano go kupić odznaczniem. Za uczciwy oraz inteligentny był Stefan Melak, który walcząc przez lata o upamiętnienia katyńskie doskonale wiedział w jakiej sytuacji są rodziny ofiar Ludobójstwa Wołyńsko-Małopolskiego. Świetnie znał sprawę prezes Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej Czesław Cywiński. Mimo że pochodził z Kresów Północono-Wschodnich wiele razy lobował na rzecz prawdy. Rzecznik Praw Obywatelskich Janusz Kochanowski - nie tylko zaprosił do siebie walczących o prawdę o banderowskich zbrodniach, ale i urządził konferencję.
Przykładów mógłbym oczywiście mnożyć. Podam jednak jeden dla pewnej części środowisk kresowo-patriotycznych kontrowersyjny. Weźmy pod uwagę prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Popełniał on w sprawie banderowskiego ludobójstwa niewątpliwie rażące błędy. Za bardzo przejmował się głosami przyjaciół ukraińskich nacjonalistów, czy łapał się na zabawę w dobrego i złego glinę, którą w tej sprawie uprawiała Wyborcza. Bardzo to ludzi, a szczególnie wielu jego wyborców bolało. Czuli się oszukani. Jednak zadajmy sobie proste pytanie: Czy nie mógł się w końcu stracić do nich cierpliwości tak jak stracił ją przed śmiercią do Lietuvisów dyskryminujących Polaków? Przecież na Litwie zależało mu jeszcze bardziej, wkładał w poprawę stosunków z nią bardzo dużo. A jednak pomimo to, będąc w Wilnie, na boisku oponenta - skwitował przy Dalii Grybauskaite niekorzystną dla litewskich Polaków decyzję ich parlamentu.
Idzie mi zatem o przerwanie ciągłości ludzi mających wiedzę, lub dopiero zbierających doświadczenia. Bowiem odtworzenie elit i wchłonięcie przez nich wiedzy wymaga czasu. Opóźnianie tego ma ten sam charakter jak opóźnienia ustaw czy uchwał dotyczących zbrodni Ludobójstwa Wołyńsko-Małopolskiego. Bowiem ludzie nie dostaną wiedzy, lub dostaną ją wolniej. A co z tym idzie - reagować na niebezpieczeństwo będą także wolniej. To wszystko system naczyń połączonych. I jakżeż podłe, niezwykle głupie i krótkowzroczne są te polityczne podszepty jednej z frakcji w PiSie, która zwalcza drugą. Słychać je mniej więcej w tym stylu: „Gdy to upamiętnienie przejdzie - stracimy proukraińską Polskę”. Zakrawa na paradoks, iż jest dokładnie odwrotnie. Bez upamiętnia ofiar UPA polskie społeczeństwo stanie się wyjątkowo antyukraińskie (Wiedzą o tym także Rosjanie).
Powody są aż nadto proste. Połączenie ukraińskości z banderowskością zagwarantuje polsko-ukraiński konflikt. Jedyne nad czym można się zastanawiać, to kiedy i z jakim dramatyzmem wybuchnie. I nie musi być to w pierwszym rzędzie związane z różnicami, które między Polakami a Ukraińcami przy tej polityce będą narastać. Najgorsze jest to, iż oczekiwania neobanderowców, które teraz wydają się bezczelne również zaczną wzrastać. Oczekiwania coraz większego udawania, iż się pewnych spraw nie dostrzega, a także wymagania by pewne sprawy, koncesje, czy majątek - oddawać w imię przyjaźni. Temperatura rozżalonego, rozwścieczonego polskiego społeczeństwa wzrośnie analogicznie. Proporcjonalnie do ukraińskiego, które będzie zdezorientowane o co w ogóle chodzi. Ciśnienie w społeczeństwie polskim zwiększyłoby się i bez tego, bo obrzydliwość traktowania tej sprawy - dochodzi do coraz szerszych warstw naszego społeczeństwa.
Propaganda przyjaźni daje tutaj cokolwiek tylko na krótką metę, dezinformuje na chwilę, po to by za jakiś czas zwiększyć oburzenie. Bowiem oto zamiast wiedzy, która byłaby propagowana przez placówki podległe rządzącym przez lata dochodziła ona innymi drogami, wraz z informacjami o podłości traktowania przez nich tej sprawy. Jeśli frakcja filobanderowska w PiSie (Biedacy nawet nie wiedzą, że taką są, a jeśli wiedzą to nieświadomie to obśmiewają) pokona tą uczciwą - mechanizm ten będzie dotyczył również rządu PiS. Natomiast każda potencjalna tragedia, która się z powodu rozwoju antypolskiego w swej genezie nacjonalizmu w przyszłości rozegra - obciąży ich konto. Wtedy PiS zacznie tracić, a czy wszak nie o to chodzi jego przeciwnikom?
Powielanie idiotycznych ruchów, które nie raz przynosiły straty
Właśnie z powodu wyżej wymienionego kontekstu ważne jest, by ludzie uczciwi w PiSie, którzy rzutowali na wyobrażenie Polaków głosujących na tę partię - wygrali wspomniany wewnętrzny pojedynek. Ich przeciwnicy bowiem należą do tego samego sortu, który Polakom chciał zginać karki do swoich planów, wyobrażeń, czy interesów. Nie można bowiem wbrew społeczeństwu do czegokolwiek go zmuszać. Choćby przykład do miłości wobec Ukrainy, której nacjonalistyczny rozwój po prostu Polakom nie odpowiada. Można stworzyć warunki do dobrego rozwoju przyjaźni. Jednak posługiwanie się przemilczeniami i staraniami, by się utrzymywały kłamstwa u potencjalnych przyjaciół … (?) Cóż nie chodzi o to, że jest to niemoralne, lecz po prostu wyjątkowo kretyńskie. Społeczeństwo polskie wykryje każdy taki fałsz i przemilczenie bardzo szybko. Nie pomogą tony nakładanego politycznego i medialnego pudru, w postaci słów „pojednanie”, „współpraca”, „przyszłość”, „sojusz”.
Bardzo szybko też zacznie to przypominać propagowanie przyjaźni polsko-”radzieckiej”. A mówiąc szczerze to autentycznie dla części ludzi - już to tak wygląda. Stawianie się Rosjanom? Bardzo dobrze. Opieranie się Niemcom? Super. Lecz przejmowanie się głosem zależnych od nich wasali, którzy jeszcze ponoć są w społeczeństwie ukraińskim marginalni i nieznaczący? To szaleństwo absolutne. Bowiem i tak jest to zhołdowanie tym samym mocodawcom. Różni się bowiem tylko obecnością pośrednika i pobieranej przez niego prowizji. Wypadałoby, aby czołowi polscy politycy, w tym i marszałek Marek Kuchciński wzięli to sobie do serca. Rozmowy z ludźmi, którzy mają przeciwne cele nie mają najmniejszego sensu. Zawsze będą one grą na czas, czy wyciąganiem informacji, po to właśnie - by zyskała druga strona. Idole neobanderowców – banderowcy praktykowali to w czasie wojny. Rozmawiali z polskim podziemiem i w tym czasie ich oddziały rżnęły polskich cywilów, zaś oni sami rżnęli przed polskimi delegatami głupa.
Dziś neobanderowcy tak samo palą głupa i udają przed polskimi politykami, iż nic nie wiedzą. Ci się na to przez pewien czas łapią usiłują im wytłumaczyć, a druga strona tylko zyskuje czas. Sprawdzony patent, wciąż się udaje, dlaczegóż nie skorzystać? Klasycznym przykładem jest Łukasz Kamiński, szef IPN który zainicjował polsko-ukraińskie rozmowy historyków przy stole. Zrobił to pomimo przeciwwskazań pierwotnych uczestników i pomysłodawców, którzy znacznie wcześniej niż on wypraktykowali ten sposób, uzyskali ile się da i wycofali się, gdy zobaczyli co się święci. Takie to właśnie ruchy wykonują publiczni przedstawiciele naszych urzędów, bez przygotowania, bez chwili refleksji, bez zasięgnięcia rady ludzi, którzy się tym problemem zajmują. Można sobie zadawać pytanie: czy to naiwność, czy pycha i poczucie własnej wielkości? Jedno jest pewne: zawsze wychodzi z tego hańba. Warto by przedstawiciele życia publicznego wzięli to sobie mocno do serca.
Aleksander Szycht