W sobotę 3 września w Warszawie odbył się Nadzwyczajny Kongres Sędziów Polskich. Wzięło w nim udział ponad tysiąc sędziów, a więc – około dziesięciu procent.
Uchwałę o zwołaniu „nadzwyczajnego kongresu” Krajowa Rada Sądownictwa podjęła „pod koniec lipca”, a więc mniej więcej w tym samym czasie, gdy Komisja Europejska postawiła Polsce ultimatum w postaci „zaleceń”, którego termin upływa w październiku. Taka zbieżność w czasie to – jak mówi poeta - „byłby to przypadek rzadki – a czy w ogóle są przypadki?” To jedna sprawa. Druga sprawą jest dobór uczestników Kongresu. Do udziału zaproszeni zostali wszyscy sędziowie, ale organizatorzy skądś wiedzieli, że będzie mniej więcej 10 procent. Dlaczego akurat ci, a nie inni? Można by powiedzieć, że 90 procent – a więc ci, którzy na Kongres nie przybyli – nie interesuje się sprawami wymiaru sprawiedliwości w naszym nieszczęśliwym kraju. Ale to wcale nie musi być ani jedyne, ani nawet najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie.
Równie dobrym wyjaśnieniem może być to, że ci sędziowie, którzy na Kongres przybyli, zostali zmobilizowani do wzięcia w nim udziału. Przez kogo? Ano – przez tę samą rękę, która zrobiła z nich sędziów. Podejrzewam bowiem, że Wojskowe Służby Informacyjne, które nadzorowały prawidłowy przebieg naszej sławnej transformacji ustrojowej, nie tylko pracowicie rozbudowywały swoją agenturę, ale również racjonalnie lokowały ją w różnych strukturach państwa – między innymi w instytucjach wymiaru sprawiedliwości. Każdego roku studia prawnicze w Polsce kończy kilka tysięcy studentów, ale tylko nieliczni spośród nich odbywają aplikację sądową, a jeszcze mniej uzyskuje nominacje. Za komuny decydowała o tym dyspozycyjność wobec władzy.
Przypominam sobie moją rozmowę z prezesem Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku w roku 1970 – bo od niego zależało przyjęcie młodego prawnika na aplikację również tzw. „pozaetatową”, o którą zamierzałem się ubiegać. Prezes zadał mi tylko jedno pytanie – czy należę do PZPR – a gdy powiedziałem, że nie – popatrzył na mnie tak wymownie, że w jednej chwili zrozumiałem, że na żadną aplikację się nie dostanę. Po 1990 roku, kiedy PZPR się rozwiązała, to kryterium już chyba nie obowiązuje, ale w takim razie musiały zostać wprowadzone jakieś inne. W tej sytuacji nie można wykluczyć również tego, że do wykonywania funkcji sędziego w pierwszej kolejności delegowani są konfidenci którejś z siedmiu oficjalnie istniejących w Polsce bezpieczniackich watah, przede wszystkim – konfidenci Wojskowych Służb Informacyjnych.
Uczestnictwo w nadzwyczajnym Kongresie ponad tysiąca sędziów pokazuje, że w środowisku sędziowskim może być co najmniej 10 procent konfidentów. To znacznie mniej niż tak zwany „stopień upartyjnienia” za komuny – ale rzuca snop światła na sławną „niezawisłość” sędziowską, na środowiskową solidarność, podobną do mafijnej omerty, i wreszcie – na moment podjęcia decyzji o zwołaniu Kongresu, a także – na materie, jakimi się zajął. Zajął się Trybunałem Konstytucyjnym i to w sposób wychodzący naprzeciw zastrzeżeniom formułowanym przez Komisję Europejską. Najwyraźniej Wojskowe Służby Informacyjne, które koordynują przygotowania do dokonania w Polsce politycznego przewrotu z wykorzystaniem „klauzuli solidarności” z traktatu lizbońskiego dostały od centrali stosowne polecenia i zmobilizowały agenturę, której zakreśliły również zakres tematyczny Kongresu.
Nie zająknął się on nawet jednym słowem na temat korupcji i demoralizacji w tym środowisku. Warto w związku z tym przypomnieć, że środowisko sędziowskie jest jedynym, które nie poddało się lustracji, wbrew nadziejom naiwnego pana Adama Strzembosza, którego naiwność – a jest to przypuszczenie najbardziej uprzejme z możliwych – nie opuszcza nawet w późnej starości.