Szykuje się ostre starcie dwóch koncepcji Unii Europejskiej i jej dalszego rozwoju. Było to nieuniknione. Przymierzano się do tego od wielu lat, ale Brexit dał najważniejszym decydentom w UE do zmian mocnego kopa i teraz proces ten nabiera przyspieszenia, przyjmując coraz bardziej zdecydowaną narrację.
I nie chodzi o spór eurosceptyków z euroentuzjastami, bo obie strony sporu szermują hasłem wspólnej Europy jako wartości samej w sobie. Spór dotyczy wizji, jaka ta wspólna Europa ma być. Czy kompletnie zintegrowana, posłuszna decyzjom eurokratów z Brukseli, czy też ma być wspólnotą narodowych państw, do jakiej wstępowaliśmy w 2004 roku.
Na naszych oczach wykuwa się kształt europejskiej sceny, dotąd nie przesądzony, ale widać wyraźnie, w jakim kierunku to wszystko zmierza i że wykuwanie odbywa się sierpem i młotem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w przypadku Paryża i Berlina przyspieszenie jest dyktowane obawą, iż Hollande i Merkel stracą władzę w zbliżających się wyborach, na co się zanosi. Dlatego rzutem na taśmę chcą załatwić internacjonalne cele.
Znany z pragmatyzmu włoski premier Matteo Renzi, choć zapewnia, że nie jest socjalistą tylko „demokratą”(„Kto to jest Gramsci?), został określony przez lewicowy dziennik „La Republica”, iż jest jak gąbka, zatem jako pragmatyk wchłonie wszystko, co będzie korzystne. Skoro to się opłaca? Zwłaszcza, że w „trojce”, która ma być trzonem Unii i pogłębić między sobą integrację, Włochy to kraj najsłabszy ekonomicznie, z największym długiem publicznym w stosunku do Produktu Krajowego Brutto. Wspierani przez popleczników w Parlamencie Europejskim, którzy też chcą wygodne dla siebie Europy dwóch prędkości, są w wstanie przeforsować swojej racje. Pytanie: czyj reprezentują interes?
Nie ma co ukrywać, socjaliści Francois Hollande, Angela Merkel i włoski premier Mateo Renzi zamiast iść po rozum do głowy, wyciągnąć właściwe wnioski z przyczyn Brexitu, stosują chwyty czysto doktrynalne- chcą ściślej współpracy z tymi krajami, które znalazły się już w strefie Schengen i przyjęły za walutę euro. Włochy dodatkowo, chcą jeszcze ściślejszej między krajami „trojki” współpracy gospodarczej.
Na pytanie, czy to jest tylko machanie szabelką i balon próbny, czy powrót do koncepcji znanych z lat 60. ubiegłego wieku, a także odgrzewanych w latach 90., że Unii wcale nie muszą tworzyć kraje kompletnie z nią zintegrowane, bo można ją podzielić na twardy rdzeń i strefy o różnej spójności, nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Najbliższy czas pokaże, co tu naprawdę jest grane i o co chodzi. Niewykluczone, że jakiś sygnał popłynie już w piątek z nieformalnego szczytu UE w Bratysławie, podczas którego odbędą się rozmowy o przyszłości Unii po Brexicie. Dlatego w tych realiach trzeba rozpatrywać spotkanie państw Grupy Wyszehradzkiej i głosu, że państwom tym zależy na Europie narodów.
Ale, jak się okazało, również i ta grupa nie mówi jednym głosem, tak jak w wielu sprawach choćby Polska i Węgry, które powołując się fundamenty narodowe i religijne - jak podkreślają - mogłyby ze sobą „konie kraść”. Słowacja i Czechy są bowiem bardziej zorientowane na Niemcy i dowiedzieliśmy się, że z Polską „koni kraść nie chcą”. Z kolei do Grupy Wyszehradzkiej zaczęła robić oko Austria, co jest dużym zaskoczeniem.
PO podniosła alarm, że nie ma nas przy stole rozgrywających europejską partię, bo Polska nie weszła dotąd do strefy euro i trzeba to zrobić, ponieważ wspólna waluta ma być gwarancją, że wejdziemy do gry. Trąbi o tym Grzegorz Schetyna od ponad miesiąca. W październiku na konwencji programowej PO ma być o tym jeszcze głośniej.
Ja się na to nie dam nabrać. Ani Litwa, która już od ponad roku ma euro (kalafior- symbol tych zmian- jest teraz trzy razy droższy!), ani Słowacja też z walutą euro wcale się do „trzonu” UE nie zbliżyły, choć ludzie dostali potężnie po kieszeni. Polacy chcą pozostania przy polskiej złotówce, bo dzięki emitowaniu własnej waluty i decydowaniu o ilości własnego pieniądza na rynku możemy stymulować własną politykę gospodarczą.