Pierwsza „ukraińska” recenzja „Wołynia” stekiem bredni

0
0
0
/

ukrainska-recenzja-wolynia2Czytając słowa napisane przez ukraińskiego dziennikarza na temat obejrzanego przez niego filmu „Wołyń” dostrzega się próbę egzaminowania reżysera z neobanderowskich kalek propagandowych. A przecież reżyser wziął sobie za cel ich rozmontowywanie.

Po raz kolejny wraca problem poziomu ukraińskich intelektualistów. I pojawia się on przy okazji pierwszej recenzji filmu „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego. Nie powinno się raczej z tego śmiać, choć czasem powstrzymanie się jest trudne, bo to społeczna tragedia. Nie będzie prawdą, że wśród Ukraińców nie ma inteligentnych ludzi, toteż na dość fałszywym cynizmie własnej dumy i pychy hodować nie warto. Problemem jest co innego, to co przez lata tkwiło i w naszym salonie na Ukrainie jest większe. To poziom służalczości elit. Ta właśnie służalczość sprawia, że gotowi oni są powtarzać linię najsilniejszego i za pomocą najgłupszych wynurzeń pseudointelektualnych tę linię usprawiedliwiać. Głównym powodem jest tu strach przed utratą pozycji, ostracyzmem, lub czymś jeszcze gorszym.

Drugim ich problemem jest pycha, świadomość, iż w biednym społeczeństwie ukraińskim to oni zajmują piękne korytarze niczym arystokracja w Wersalu. Kompletnie odcięta od ludu. Oczywiście najprostszym sposobem jest rozdawanie ludowi czegoś co go zajmie, bo chleba rozdać nie mogą. I w tym wypadku jest to nacjonalizm ukraiński, którego dysponentom są właśnie zhołdowani. Cóż się jednak im dziwić - skoro i w Polsce ci sami ciągnący za sznurki znaleźli niewolników. Ci w Polsce, choć wypowiadają się w sposób gadzinowy, robią to odrobinę inteligentniej, ale to tylko ze względu na to, że są bardziej oddaleni od Mordoru, któremu służą. Przy tym spotykani inteligentni Ukraińcy, którzy Polakom nie ustępują dokładnie w niczym, a którzy mają odwagę przyjąć prawdę pełnią zazwyczaj funkcje poboczne.

W Polsce osoby usprawiedliwiające UPA dostawały stypendia Gaude Polonia, takie jak Andrij Lubka, atakujący Wojciecha Smarzowskiego, Oleksander Bojczenko operujący takim samym systemem myślowym, czy otrzymująca Angelusy i wysokie nagrody pieniężne Oksana Zabużko. Ta ostatnia pani - witana była jak królowa na deskach Teatru Polskiego. Anonsował ją zaś, a jakże - sam Adam Michnik. Warto jak zawsze przypomnieć, iż w swojej literaturze, prócz wybielania UPA, nazwała ludobójstwo dokonane na Wołyniu (nie wspominając o mordowanych mieszkańcach pozostałych trzech województw) wielkim świniobiciem. Otóż takie osoby były nagradzane w naszym kraju, jak gdyby stanowił on jakieś Generalne Gubernatorstwo. Niemcy kręcili w tamtych czasach Heimkehr. I w tamtym propagandowym filmie fabularnym potrzebowali polskich aktorów, toteż przekaz maistreamu był taki, a nie inny - zawsze pod pozorem polskiego dobra. Zresztą rozstrzeliwanych Polaków mordowano za zamach na „dzieło odbudowy Generalnego Gubernatorstwa”.

To ostatnie miało być jakąś namiastką Polski. Wszystko zawsze - w sposób gadzinowy - przeciwnik, który jakimś sposobem zdobył władzę nad Polakami ilustruje ich dobrem. I z tego powodu rozdawano stypendia Ukraińcom o poglądach nacjonalistycznych. A nawet jeśli nie byli to Ukraińcy których one charakteryzują - to w Polsce trafiali na studiach pod skrzydła odpowiednich ludzi. Ludzi, którzy mienili się często polskimi intelektualistami, tymczasem byli sprzedani. Ci Ukraińcy nie musieli wcale zaraz trafiać pod skrzydła prezesa Związku Ukraińców w Polsce - Piotra Tymy, dla którego ludobójcza tzw. Ukraińska Powstańcza Armia będzie zawsze formacją bohaterską. Nikomu z polskich władz nie zależało na inteligentnych Ukraińcach, którzy gotowi są zmierzyć się z prawdą.

Jednak o czym tu pisać jeśli w naszym kraju osoby, które charakteryzowały się przywiązaniem do wartości wyższych były traktowane jak zło konieczne, jak niepewny kłopot, a nie coś co trzeba strzec niczym skarbu. Patriotyzm, miłość do Ojczyzny pozbawiona nienawiści do innych, choć dająca oczywisty priorytet swoim - nie była w cenie. Ludzi tych wrzucano propagandowo do jednego worka z radykałami.

Produkt szaleńczej polityki wschodniej i widz Quentina Tarantino

Tymczasem Ukraińców wrzucano do tego worka, nie tylko propagandowo, ale i realnie. Maczano ich więc w neobanderowskim brudzie. Dlatego też Jurij Banachewycz, ukraiński recenzent filmu „Wołyń”, który widział go w Polsce - jest takim właśnie produktem. Produktem wieloletniej poronionej polityki wschodniej i można ją nazwać w ten sposób tylko wtedy, gdy się uwierzy, iż w ogóle ona istniała. To już nawet nie kwestia realizacji priorytetu interesów polskich na wschodzie, to kwestia braku brania pod uwagę choćby minimalnych odruchów moralnych. I nie wspominam tu bynajmniej o moralności, która - jak mawiają w interesach się nie liczy. Mówię jedynie o zupełnie bazowych minimalnych odruchach.

Bo oddawanie na pastwę kresowych Polaków, Ukraińców, Białorusinów woła o pomstę do nieba. W naszym kraju odpowiedzialni za to ludzie zachowywali się tak jakby wierzyli w propagandę sowiecką o polskim faszyzmie, polskich panach, Białorusinach i Ukraińcach, a także koniecznemu zrozumieniu dla ich aspiracji. Gdy się zaczyna czytać recenzję Banachewycza już na samym początku w sposób tragikomiczny uderza mówienie o Smarzowskim jako o polskim Quentinie Tarantino. I nie pisze tego żaden polski gimnazjalista, lecz poważny ukraiński dziennikarz. To porównanie w zasadzie powinno powiedzieć wszystko i zilustrować brednie natychmiast. Autor nie dysponuje nawet na tyle dużym poziomem kojarzenia, by nie spostrzec, iż ten zabieg propagandowy nie tylko nie będzie skuteczny, ale i narazi go na śmieszność.

Nie jest wielkim odkryciem, iż Tarantino posługuje się przemocą oraz groteską, absurdem wręcz, która szokuje będąc swego rodzaju sztuką dla sztuki. Nie idzie za tym nieomal nic poza trzymaniem w napięciu widza, doznaniami przed ekranem. Tymczasem Smarzowski odtwarza rzeczywistość niemal komórka po komórce, bez znieczulenia, w taki sposób, iż identyczny klimat można znaleźć niekiedy jedynie w filmach o holocauście. Z tym, że holocaust takie realistyczne kino zdominował. Smarzowski potrafi stworzyć analogicznie bolesny i realny świat, opowiadając zarówno o partyzantach, eksterminowanych i szykanowanych przez komunistów Mazurach, amoralności systemu za PRL, przeżarciu przez korupcję urzędników, jak i bandytyzmie oraz mafiach.

Oddawana przez niego rzeczywistość ostrzega człowieka i boli. Poprzez pokazanie moralnej obrzydliwości, ale także piękna odwraca go ku dobrym odruchom. Przypomina widzowi o człowieczeństwie. Widać tam walki cech charakteru, które sprawiają, iż człowiek próchnieje od środka z tymi, które sprawiają, że człowiek wraz ze swoją cielesnością rozbłyska duchowo jak diament. Za Tarantino, nawet jeśli trudno odmówić mu zdolności reżyserskich nie idzie nic, absolutnie nic. Do realiów nie przywiązuje on uwagi, tyle co do przejaskrawiania, a polityczna poprawność bije niekiedy z jego ekranu.

W gruncie rzeczy bowiem cokolwiek by Quentin Tarantino nie nakręcił, jakkolwiek by nie szokował, ile okrucieństwa by nie pokazał - to zawsze docelowo chodzi o przyjemność widza i satysfakcję z obejrzenia. I to się amerykańskiemu reżyserowi udaje. Tymczasem Smarzowski ma cele o 180 stopni inne: To przemiana widza, przypomnienie mu o człowieczeństwie, o wartościach wyższych, poprzez wylanie ludzkiego moralnego bagna z ekranu. Jego bohaterowie nigdy nie są papierowi. I muszę to stwierdzić, pomimo faktu, iż nie lubię golizny na ekranie, a Smarzowski chcąc pokazać realizm - nie odżegnuje się od niej.

Bezczelność, manipulacje recenzenta i polska uległość

Sam ukraiński dziennikarz nawiązuje do słów polskiego reżysera, iż film zaczął realizować jeszcze przed Majdanem. Po czym konstatuje, iż czasy się zmieniły, także rzeczywistość, a Smarzowski „jednak nie wstrzymał prac nad filmem”. Nie wiadomo czy to zdanie świadczy po raz kolejny o jakiejś dziecinności rozumowania, czy może o neobanderowskiej bezczelności, która potrafi osiągać wyżyny w naciskach, by do niej dostosowywać. Jej oczekiwania są zawsze równie tragikomiczne, komiczne z powodu swoich oczekiwań, a tragiczne, bo niektórzy polscy politycy byli przez lata gotowi je spełniać „machając ogonami”.

Banachewycz z wypiekami na twarzy wypisuje, iż reżyser „na jednym ze spotkań wyznał, że czerpał informacje pochodzące wyłącznie ze źródeł polskich, faktycznie ignorując argumentacje strony ukraińskiej. I być może to stało się jednym z jego głównych błędów przy realizacji filmu”. Ponieważ pisarze realizujący neobanderowskie cele są manipulatorami, nie wiadomo o jakie spotkania chodzi i co reżyser dokładnie powiedział. Zabawne jest jednak co ukraiński autor rozumie najprawdopodobniej poprzez „zignorowanie argumentacji ukraińskiej”. Po pierwsze trzeba wiedzieć, iż nie chodzi o argumentację ukraińską, a jedynie neobanderowską, która usiłuje uzyskać status ukraińskiej. Po drugie nie chodzi o „ukraińską” argumentację, bo Smarzowski zdołał ją całkiem nieźle poznać. Chodzi wyłącznie o uznanie neobanderowskiego przekazu propagandowego i wciągnięciu go w kadry filmu w jak największej ilości. Tu znów kłania się słynna banderowska, bądź neobanderowska bezczelność. Bo nawet niemieccy SS-mani nie oczekują, by konsultować z nimi filmy o ich ofiarach. Zawarcie co najmniej okienka dla poglądów neobanderowskich jest od lat uważane przez nacjonalistów ukraińskich w Polsce oraz ich przyjaciół - za zestaw obowiązkowy. Ma on być uwzględniany podczas różnych polskich przedsięwzięć, oczywiście jednostronnie. Prostym przykładem były naciski na Kancelarię Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Instytut Pamięci Narodowej, Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej w 2008 roku. Zmuszono te instytucje, by na przeglądowej konferencji w 65 rocznicę Ludobójstwa Wołyńsko-Małopolskiego - do historyków polskich, na wewnętrzną polską konferencję - dokooptowano dwóch historyków ukraińskich i jednego historyka z mniejszości ukraińskiej w Polsce (którego referat miał się nijak do tematu). Zabawnym było obserwować jak wymienione instytucje zganiają na siebie kto jest organizatorem. Przy czym najodważniej zachował się tu ŚZŻAK. Tak czy inaczej dla świętego spokoju i z obawy przed atakiem salonu, tego samego, który rechotał ciągle z Śp. prezydenta i jego małżonki - organizatorzy zadecydowali o dokooptowaniu dwóch Ukraińców z zewnątrz. Na czasie nie był Marcin Wojciechowski, który jako dziennikarz Gazety Wyborczej zaatakował ich za brak obowiązkowego zestawu „Ukraińców”. De facto chodziło o ukraińskich historyków o poglądach neobanderowskich. Sam Smarzowski w pierwszym odruchu, gdy powziął zamysł o zrobieniu filmu, chciał zaprosić do współpracy reżysera ukraińskiego, który to pomysł, na szczęście dla filmowej sztuki i prawdy porzucił. „Sam film wywołał poważne zastrzeżenia jeszcze na etapie tworzenia” - pisze ukraiński dziennikarz. Niestety robiąc to ogólnikowo nie wspomina jakie i czyje, co mogłoby być istotne. Sugeruje tu tym samym błędy, brak zgodności z rzeczywistością, pomimo iż Smarzowski konsultował to z ekspertami, o czym sam autor zdołał nawet wspomnieć. To jednak element podminowywania obrazu - tworzenie wobec niego wątpliwości czytelników. Tylko w ten sposób neobanderowcy mogą przeciwdziałać. Recenzent nie może się zdecydować jak było ze sponsorami W recenzji znajdziemy ślady wyjątkowego cynizmu: „W procesie zapoznawania się ze scenariuszem i zdając sobie sprawę z możliwych konsekwencji filmu, niektórzy sponsorzy odmówili swego wsparcia”. I niestety ten fragment to dla autora wpadka z testu na inteligencję. Przecież sponsorzy nie są jednocześnie ekspertami toteż nie mogły ich odstraszyć jakieś sugerowane przez autora rzekome błędy historyczne. Odstraszał sam temat i właśnie konsekwencje, ale nie samego filmu co wsparcia filmu. Bo to właśnie sugerowanymi konsekwencjami ukraińscy nacjonaliści od lat wpływają na polskich urzędników. Każde odstępstwo od linii salonu, czy Gazety Wyborczej w tym względzie owocowało w najlepszym wypadku ostracyzmem. W konsekwencji odsuwania się sponsorów, jak zrelacjonował to ukraiński dziennikarz - reżyser zarządził zbiórkę. Tak, tu napisał prawdę, po czym dodaje: „niektórzy podejrzewają, że w kwestii funduszy na realizację filmu w rzeczywistości wszystko było w porządku, ale to był swego rodzaju chwyt marketingowy, aby skupić na filmie większą uwagę”. Otóż autor tekstu wykazuje się na tyle głupotą, by narażać się na proces sugerując, iż Smarzowski mógł dokonać jakichś machlojek, przekrętów, które w jego kraju biją wyjątkowe rekordy - zostawiając niemal każdy inny kraj europejski w tyle. To bowiem - nie tylko kwestia skupienia uwagi na filmie, ale fakt, że w zbiórkach społecznych polski reżyser zebrał blisko milion złotych. Można się ironicznie zapytać: Ciekawe „którzy” tak podejrzewają? Warto też zauważyć sprzeczność: z jednej strony sponsorzy wycofujący się pod wpływem zapoznawania się ze scenariuszem (tj. zasugerowanie jego mankamentów), z drugiej jednak pieniądze na pewno autor ma. Chciałoby się powiedzieć „To może się pan zdecyduj”. Dalej ten ciekawy człowiek powtarza w tytule coś - co najbardziej ośmiesza jego tekst: „TARANTINO-STYLE: Rzeki krwi i okropności tortur”. Skoro tortury są takie okropne to może powinien przestać zmieniać rzeczywistość na pasującą propagandzie pogrobowców UPA, którzy tych tortur właśnie dokonywali. Autor pokazuje jak bardzo jest „obiektywny” Nagle ukraiński dziennikarz zdaje się pisać tak, jakby na siłę chciał pokazać swoją obiektywność: „Należy oddać sprawiedliwość reżyserowi. Film rzeczywiście został zrealizowany bardzo profesjonalnie, zwrócono uwagę na każdy szczegół, tak aby był maksymalnie wiarygodny i budził zaufanie”. Zwraca uwagę koniec tego cytatu. Jeśli coś ma wzbudzać zaufanie to brzmi mniej więcej tak jak gdyby ktoś nie tyle chciał pokazać prawdziwą rzeczywistość, co właśnie ją zafałszować, a za pomocą dopieszczanych szczegółów nadać jej pozorów wiarygodności. Nawet w tym pozornym komplemencie kryje się dość charakterystyczna neobanderowska przebiegłość. Do kilku dalszych komplementów nie można mieć zastrzeżeń. Komplementów chyba uwiarygadniających całość przekazu ukraińskiego autora - dokładnie tak jak „uwiarygodnić” Smarzowskiego ma w przekazie ukraińskiego artykułu dbałość o szczegóły. Dalej warto złośliwie zatrzymać się nad zdaniem: „Po początkowym "miodowym" etapie filmu rozpoczyna się prawdziwa "rąbanka mięsna", która trwa aż do końca filmu i sprawia, że widz nieustannie zadaje sobie wewnętrzne pytanie, kiedy to się wreszcie skończy?”. Najwyraźniej pokazywania tego - autorowi artykułu nigdy za wiele. Trochę na tej samej zasadzie, że filmy z wykonywania aborcji powinni oglądać ludzie nieprzekonani. Ludziom, którzy są przeciwni zabijaniu dzieci, bo ludzka wrażliwość i wyższe wartości biorą u nich górę nad ideologiczną wygodą - można te okrucieństwa darować. Zawsze bawiło mnie jacy to ze zwolenników kultu OUN-UPA straszni „wrażliwcy”, z jakim oburzeniem zarzucają walczącym o prawdę „epatowanie okrucieństwem”. Przeto przykład aborcji jest tu doskonale pasującym, bo to zawsze jej zwolenników oburza. Denerwuje ich pokazywanie zdjęć dzieci poddanych aborcji na wszelakich demonstracjach. „A fe jakie to straszne, jaki okrutne wobec widzów”. Oskarżani o okrucieństwo nie są nigdy wykonawcy, albowiem ich uznaje się za pożytecznych. Dziennikarz relacjonując fabułę oraz wspominając o dwóch okupacjach: sowieckiej i niemieckiej - wspomina „kolejno występujące wydarzenia, które przeszły do historii pod nazwą tragedii wołyńskiej”. To oczywiście kłamstwo, bo nie przeszły one do historii pod tą nazwą. Jest ona używana propagandowo przez środowiska nacjonalistów ukraińskich. I to wyłącznie ci ostatni tę nazwę popularyzują. Tragedią jak wiadomo mogłoby być uderzenie samochodu osobowego w cysternę z benzyną, która eksplodując zabiłaby np. kilkanaście czy kilkadziesiąt osób. Dość dziwnym wnioskiem wydaje się być ten, który ukraiński autor wyciągnął: A mianowicie taki, że w filmie Ukraińcy ratujący Polaków mają w tym jakieś swoje merkantylne interesy: „jeden kocha Polkę, którą ratuje przed deportacją przez "Sowietów" na Syberię, a w innym przypadku Polka jest żoną Ukraińca”. Do głowy nie przyjdzie mu, iż miłość interesem nie jest, lecz właśnie jedyną rzeczą która pomaga zachować godność w nieludzkich czasach. „Czasem film sprawia wrażenie, że Niemcy na Wołyniu nie byli okupantami z wszystkimi konsekwencjami tego faktu, lecz kimś w rodzaju sił pokojowych ONZ, których zadaniem była obrona Polaków przed Ukraińcami” - pisze Banachewycz. Należy mu zatem zaproponować zapoznanie się z podstawową literaturą tematu i źródłami, a nie propagandowymi banderowskimi kalkami. Wszak sam wytykał niezapoznanie się z argumentami „ukraińskimi”. Dowie się wtedy jak to wyglądało. A struktury OUN były w wykonywanym przez siebie ludobójstwie po wielokroć gorsze od Niemców. Zresztą bohaterowie spod znaku tej organizacji sami traktowali Niemców niczym ONZ, który właśnie zbuduje im państwo. Większości z nich nie pomogły w zmianie zdania nawet aresztowania w 1941 roku i rozpędzenie tzw. „rządu Stećki”. Sam wujek Bandera współpracował z Niemcami do samego końca, nawet po swoim aresztowaniu. „Pisząc scenariusz Smarzowski starał się włożyć w 150 minut swego "horroru" najbardziej rażące fakty tragicznych wydarzeń na Wołyniu. Jednak prawie wszystkie z nich "wycisnął" z życia jednej wsi, i przeciętny widz może odnieść wrażenie, że taki straszny zestaw odbywał się w każdej wsi na Wołyniu.” - czytamy dalej. Chciałoby się powiedzieć: To nie horror drogi panie to podstawowa forma działalności pańskich ulubieńców z OUN-UPA. A poza tym owszem taki zestaw odbywał się w każdej polskiej wsi na Wołyniu i wyjątki nie zmieniają tutaj reguły. Ukraiński dziennikarz zaczyna sprawiać wrażenie, jak gdyby urwał się z choinki. Kłamstwo na kłamstwie kłamstwem poganiane Standardem jest też powielanie przez niego jednego z podstawowych bełkotów propagandowych o rzekomych przewinach II RP jako o powodzie do przeprowadzonego przez OUN-UPA okrutnego ludobójstwa. „Reżyser niestety nie wspomniał w filmie o ucisku Ukraińców przez polskie państwo do 1939 roku, pokazując na początku filmu wielonarodową beztroską sielankę, a nie oczywiste napięcia społeczne i gnębienie Ukraińców, co w wyniku wojny i kilku okupacji przerodziło się w horror upadku ludzkiej godności”. Na wschód od Zbrucza sowieci traktowali Ukraińców zapewne lepiej, toteż do horroru rzezi na Rosjanach tam nie doszło. Dziwnie też, pomimo dużo lepszych warunków ludności ukraińskiej niż mieli Polacy pod zaborem carskim, w Polsce Rosjan nikt nie rżnął. Mało tego chronili się nawet za tymi biało-czerwonymi słupkami z orzełkiem, który ich przodkowie zwalczali. Fenomen - jakieś dziwne to wszystko. Autor tekstu nie jest w stanie przyjąć do swojej wiadomości pewnego istotnego szczegółu, który pomógł by mu przestać się dziwić totalitarnej ideologii jego ulubieńców, przed którą właśnie Smarzowski ostrzega. No ale przecież nie było żadnej totalitarnej ideologii, była walka o wolność herojów z OUN-UPA, która to przecież bardzo się „demokratyzowała”. To ostatnie słowo serio, ich (neobanderowscy) „uczeni” naprawdę tak piszą. Nie ma tu ani grama żartu. Doczytując tekst do końca dojrzeć można jedno kłamstwo i manipulację ze drugim. Film ma wg autora u przeciętnego Polaka nie znającego szczegółów historycznych ma wzmocnić negatywny stereotyp złego Ukraińca. Sęk w tym, iż to autor jest przeciętnym Ukraińcem, który nie zna historycznych szczegółów, lecz żyje w oparach propagandowej papki. Wadą filmu, którą stara się wykazać jest fakt, iż opiera się on na wspomnieniach, a nie na źródłach archiwalnych. Tych źródeł krzywdujący sobie Banachewycz zapewne na żywe oczy nie wdział. Powtarza jedynie patetyczne pseudoprofesjonalnie brzmiące bzdury Wołodymyra Wiatrowycza. „Większość ludzi w Polsce nie "zawraca sobie głowy" skomplikowanymi związkami przyczynowo-skutkowymi tych zdarzeń historycznych, lecz chce zobaczyć proste odpowiedzi na skomplikowane pytania. I faktycznie je otrzymuje”. Słowa te są wyjątkowo urocze, zapewne większość ludzi na Ukrainie zawraca sobie głowę skomplikowanymi związkami przyczynowo-skutkowymi, a połowa z nich ma tytuł profesorski (który zresztą na Ukrainie można było kupić). Napisać należy inaczej - większość ukraińskich komentatorów nie zadaje sobie trudu badania związków przyczynowo-skutkowych, lecz przyjmuje pasującą do nacjonalistycznej wersję i broni jej niczym dziewictwa swoich szarych komórek. I właśnie problem w tym, iż to oni: albo tych niewygodnych szczegółów nie znają, albo poznać nie chcą. Ukraińska recenzja może powodować emocje, bo poziom zawartego tam kłamstwa zagęszcza się w miarę czytania, osiągając wyżyny bezczelności: „W Polsce w okresie ostatnich dwóch lat zniszczono wiele ukraińskich pomników, dochodzi do nadużyć w stosunku do ukraińskich cerkwi, w Przemyślu w lecie agresywni młodzi mężczyźni pobili ukraińską procesję religijną”. Nie zniszczono żadnych ukraińskich pomników, lecz samowole budowlane ukraińskich nacjonalistów. Wzniesione ze zignorowaniem polskiego prawa, które według neobanderowskich oczekiwań ma teraz ścigać tych, którzy dokonali dewastacji czegoś co w świetle przepisów nie powinno się tam znajdować. Nikt nie pobił żadnej procesji religijnej, a zdarto jedynie neobandeorwską koszulkę z prowokatora, idącego zresztą w prowokacyjnie zachowującym się od lat pochodzie. Nadużycia w stosunku do cerkwi są natomiast jakimś absolutnym bełkotem. Jedynym pytaniem, które można sobie po lekturze obszernej ukraińskiej recenzji zadać jest to: Czy ten pan sam naprawdę tak myśli, czy też służy tym, których się boi? Aleksander Szycht  

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną