Postkolonialny kompleks elit a polskie dyskusje o polityce wschodniej

0
0
0
/

Obserwując komentarze wokół wydarzeń na Ukrainie narzuca się wniosek, że mało jest w tych dyskusjach przemyśleń związanych z interesami Polski na Ukrainie (lub polskiej mniejszości w tym kraju), natomiast pojawiają się nieustannie górnolotne sformułowania o sprawiedliwości, demokracji, wolności czy prawach obywatelskich.   

 
    

Prof. Jadwiga Staniszkis wezwała do zajęcia przez Polskę zdecydowanego stanowiska odnośnie wydarzeń u wschodniego sąsiada. Według znanej socjolog, Polska w wypadku zachowania wstrzemięźliwości będzie miała długo wyrzuty sumienia z powodu nie pośpieszenia Ukraińcom z pomocą na polu dyplomatycznym.     
    

Możliwe, że przy mentalności postkolonialnego kompleksu elit nad Wisłą, część społeczeństwa – ulegającego tym elitom – będzie targana wyrzutami sumienia w przypadku, gdy rewolucja na Ukrainie zostanie zakończone brutalnie przez obecne władze, choćby z pomocą rosyjską. Powtarzam z uporem w wielu miejscach, iż Unia Europejska i Stany Zjednoczone nie uczynią wtenczas nic szczególnego, tak jak Zachód nie pomógł walczącej samotnie w 1939 roku Polsce, a Węgrom podczas ich powstania w roku 1956.    
    

Jakoś natomiast trudno odczuć w społeczeństwie amerykańskim, brytyjskim czy francuskim wyrzuty sumienia z tego oto powodu. Odwoływanie się do ogólnoświatowej sprawiedliwości jest wyrazem naiwności polityków, wychowanych na dyskursie postkolonialnym i wierzącym w ideały, które pod koniec pierwszej wojny światowej sformułował ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych – Thomas Woodrow Wilson. Warto sobie przypomnieć główne założenia Wilsona.    


    
    1. Misja specjalna Ameryki wyrasta poza wymiar codziennej dyplomacji i zobowiązuje ją, by stanowiła dla reszty ludzkości drogowskaz wolności;    
    2. Polityka zagraniczna państw demokratycznych góruje moralnie nad innymi, ponieważ ich społeczeństwa są z natury swej za pokojem;    
    3. Polityka zagraniczna powinna mieć te same moralne wzorce, co etyka osobista;    
    4. Państwo nie ma prawa wyznawać odrębnej moralności.    

    
Zasady polityki Wilsona to propaganda demokracji, a także stosowania moralnych sloganów oraz subiektywnie postrzeganej sprawiedliwości w stosunkach międzynarodowych. Państwa mają odrzucić realizowanie interesów narodowych lub państwowych i kierunkować się jakimś uniwersalnym poczuciem sprawiedliwości. Czuje się w tym amerykańskość Wilsona i niedostrzeganie istotności czynnika narodowego w kontaktach międzypaństwowych. W tym celu miała powstać Liga Narodów, a potem Organizacja Narodów Zjednoczonych, jako ponadnarodowe stowarzyszenia czuwające nad przestrzeganiem m.in. zasad wytyczonych przez Wilsona.     


Argumentacji Wilsona aż po dzień dzisiejszy używają amerykańskie władze, oczywiście w sposób zaiste wybiórczy. Kto bowiem w Waszyngtonie powie głośno, że Iran jest demokratycznym państwem prawa (jakkolwiek byśmy tego prawa nie oceniali naszymi europejskimi kategoriami), podczas gdy Arabia Saudyjska to gniazdo despotyzmu i łamania wszelkich praw obywatelskich?     

Zaprawdę, nie przeszkadza to Ameryce współpracować z Saudami, zaś Iranowi grozić interwencją wojskową, np. w celu zachowania pokoju i demokracji na świecie. Przynajmniej tak się oficjalnie w Ameryce – i nie tylko tam – mówi. Zgoła identycznie ma się zamieszanie z Syrią: to reżim Al-Assada gwarantuje swobodę religijną (o którą podobno tak bardzo zabiega Ameryka), nie pozostawiliby zaś jej rebelianci, czyli islamscy fundamentaliści. Przykładów obłudy amerykańskiej polityki zagranicznej, można mnożyć w nieskończoność.    
    

Przekonanie o dobrej woli Ameryki i jej „demokratycznych” wartościach, jako uniwersalnych dla całej ludzkości, towarzyszy najsilniej elitom politycznym i medialnym w państwach postkomunistycznych, takich jak Polska, Czechy, czy Węgry. W przypadku Madziarów jest ono szczęśliwie dla nich nieco słabsze, gdyż doświadczyli na własnej skórze bezpośredniej agresji mocarstw zachodnich.     
    

Stąd możliwe jest w Budapeszcie prowadzenie względnie niezależnej polityki zagranicznej od Ameryki i Unii Europejskiej. Dopuszcza tam się myśl, że Stany Zjednoczone nie zawsze muszą mieć rację. Oficjalne rozwijanie współpracy ekonomicznej z Rosją nad Dunajem jest możliwe, nad Wisłą wywołałoby skandal. Nawet centroprawicowy rząd Viktora Orbana wykazuje się mniejszym kompleksem postkolonialnym od polskich odpowiedników. Nie mówiąc o partii Jobbik, która zrywa ze wszelkimi prawidłami polityki zagranicznej wyznaczonymi przez amerykańskich dygnitarzy.    
    

Czesi posiadają z kolei specyfikę szczególnego skupiania się na własnych sprawach – co należy doceniać. Niedawno Pragę nawiedziła amerykańska misja w celu uzyskania tzw. pożytecznych idiotów w imię prawoczłowieczej misji do Rosji. Czesi odmówili wsparcia dla takiego przedsięwzięcia, argumentując to swoimi interesami gospodarczymi w Rosji, których nie chcą ryzykować.     
    

Podkreślmy, że Amerykanie nie mieliby najmniejszego problemu ze znalezieniem całego batalionu bojowników o wolność i demokrację wśród Polaków. Zwłaszcza kiedy miałoby to być ukierunkowane przeciwko diabłu wcielonemu, za jakiego uważany jest Władimir Putin.    
    

Polskie elity generalnie postrzegają Amerykę niezwykle pozytywnie, nałogowo wręcz idealistycznie. Od liberalnej lewicy, aż nawet po (szczęśliwie niewielką) część polskich nacjonalistów. Z kolei tzw. polska prawica, skupiona w okolicach Prawa i Sprawiedliwości, zasługuje na określenie „kościoła wyznawców Ameryki”. Obserwując publicystykę tzw. prawicowych publicystów nie da się nie skonkludować, iż współpraca z Ameryką i stanowienie przyczółka jej wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej to dogmat, którego odrzucenie spotyka się z posądzeniami o rusofilię czy wręcz bycie na usługach Moskwy.     
    

Doświadczył tego nawet autor niniejszego artykułu, co poniekąd cieszy, gdyż jest pomnikiem braku argumentów adwersarzy ze strony tzw. środowisk prawicowych. Wystarczy stawiać na pierwszym miejscu interesy polskie, a stosunki międzynarodowe rozumieć jako grę odmiennych interesów, odrzucając dogmaty dobrodziejstwa Ameryki oraz mit Giedroycia – budowania za wszelką cenę na Wschodzie bloku państw wymierzonego w Rosję, nawet lekceważąc potrzeby Polaków na Kresach, którym ukraińska lub białoruska opozycja nie musi być miła, a wręcz gorsza od obecnych władz.     
    

Wystarczy wspomnieć, że Partia Regionów jest najbardziej przychylną mniejszościom narodowym na Ukrainie. Tymczasem, Jarosław Kaczyński na los Polaków za Bugiem uwagi nie zwraca, za to chętnie wykrzyczał banderowskie hasła w otoczeniu flag unijnych, oraz czerwono-czarnych – czyli banderowskich. Przy tych sloganach mordowano Polaków na Wołyniu.    
    

Okazuje się, że nie wywołało to gwałtownej reakcji polskiego społeczeństwa, żyjącego częstokroć pod wpływem syntezy mitu Giedroycia z kompleksem postkolonialnym. Ile razy się gdzieś wspomni o pragnieniu powrotu do Polski Lwowa i Wilna (nie wnikam, że zwłaszcza w pierwszym wypadku jest to mało realne), pojawiają się głosy – i to w równym stopniu na prawicy – a co jeśli Niemcy upomną się o Wrocław i Szczecin?     
    

Pomijając fakt, że Polska w tamtej wojnie agresorem nie była i ziemie zachodnie traktować należy jako rekompensatę za zniszczenie przez Niemców kraju (a nie jako rekompensatę za Kresy), to poczucie stosowania sprawiedliwości w stosunkach międzynarodowych cechuje typowego Polaka o mentalności postkolonialnej. Chce on widzieć w Polsce najbardziej sprawiedliwe państwo ze wszystkich i godzić się na ponoszenie własnych ofiar w imię jakiś uniwersalnych zasad, chociażby wbrew naszym polskim interesem.    
    

O ile państwa zachodnie z chęcią propagują w Europie Środkowo-Wschodniej system wartości oparty na poczuciu odpowiedzialności za dobro ponadnarodowe oraz dążenie do ogólnoświatowej – utopijnej – sprawiedliwości, to same tym się oczywiście nie kierują, mając jednak swoich pożytecznych idiotów, zwłaszcza nad Wisłą. Czy Amerykanie nagłaśniają okrucieństwa wobec Indian, jakich częstokroć dopuścili się w historii? Czy Brytyjczycy odrzucają dumę z kolonialnego dziedzictwa, zdając sobie przecież sprawę z brutalnego i niesprawiedliwego traktowania Azjatów oraz Hindusów?     
    

Tymczasem, my dziwimy się, że Rosja nie chce uznać Katynia za ludobójstwo, podczas gdy zachodnie państwa – ponoć bardziej cywilizowane – za swoje historyczne okrucieństwa przepraszać nie zamierzają. Wyjątkiem są Niemcy, ale tylko w kwestii drugiej wojny światowej i Holocaustu, gdzie trudno to jakkolwiek przemilczeć. Wyjątek zresztą potwierdza regułę.     
    

Rosjanie także realizują swoją politykę historyczną, jakkolwiek negatywnie byśmy jej nie oceniali. Nie należy spodziewać się uznania Katynia za ludobójstwo przez władze rosyjskie, bowiem nie mamy środków, które Moskwę do tego mogłyby przymusić. Taki gracz jak Putin nic z dobrego serca nie uczyni. Na marginesie. Czy powyższe chłodne stwierdzenie, to kolejny dowód na rzekomą rusofilię?    
    

Jak natomiast zachowują się Polacy? Polacy ignorują swoją politykę historyczną. Będąc jeszcze studentem uczestniczyłem w rozważaniach odnośnie jakiegoś trudnego tematu w polskiej historii, być może tyczyło to stosunków polsko-ukraińskich, polsko-żydowskich bądź polsko-litewskich. W każdym razie było tam o polityce historycznej, i ukazywano, że druga strona nie wykazuje się równym dążeniem do obiektywizmu naukowego.     
    

Profesor przekonywał, że przecież jako historyk będzie propagował to, co uznaje za prawdę historyczną, a patriotyzm należy oddzielić od nauki. Wtedy pewien student odpowiedział ironicznie: „co z tego, że nie prowadzimy swojej polityki historycznej, jeśli za to historyków mamy najbardziej obiektywnych na świecie?”.
    

Nie podważam konieczności prowadzenia rzetelnych badań historycznych i opisywania tego w artykułach naukowych, jako, iż historia jest nauczycielką życia i może prowadzić do wartych uwagi wniosków, również na przyszłość. Możemy skonkludować, że np. polityka księcia Jeremiego Wiśniowieckiego nie przyczyniła się właściwie do rozwiązania problemu kozackiego w Rzeczypospolitej i de facto zaszkodziła.     
    

Czy jednak z tego powodu powinniśmy potępiać pacyfikację kozaków w sposób niezwykle brutalny, z czego Wiśniowiecki słynął? Jaki byłby w tym nasz interes narodowy i czy byłoby to przydatne dla naszej polityki historycznej? Uważam, iż interesu byśmy nie mieli w tym żadnego, tak jak Ukraińcy nie mają w przepraszaniu za ludobójstwo na Wołyniu, czy kiedy usprawiedliwiają inne mordy dokonane przez Ukraińską Armię Powstańczą. Tymczasem mniejszość ukraińska w Polsce wydaje publikacje potępiające Akcję „Wisła”, choć była ona wzorem humanitaryzmu jak na ówczesne realia. Co gorsze, czyni to przy wsparciu finansowym państwa polskiego.    
    

Kompleks postkolonialny Polaków, w tym wypadku naukowców, objawia się zwłaszcza w masowym opisywaniu nad Wisłą zbrodni Polaków na Żydach (zresztą wymyślonych, albo wyolbrzymionych). Dokonują tego także polscy badacze, którzy nie mają oporów obsmarować własny naród, byleby zostać poklepanym po ramieniu w zachodnich środowiskach „inteligenckich”, jako rzekomo rzetelny badacz „łamiący narodową dumę i narodowe stereotypy” wśród Polaków.     Unikam bywania na Zachodzie, gdyż nie interesuje mnie on tak bardzo jak Europa Środkowa oraz Wschodnia, i raczej nie czuję większej sympatii do jego mieszkańców. Proszę wybaczyć mi wtrącenie tej prywaty. Co jednak istotne, podobno ogromnym na Zachodzie poważaniem cieszy się niejaki Andrzej Stasiuk, ponoć wybitny polski pisarz.     
    

Trudno mi to ocenić, bowiem, zapewne nieco na wyrost, gardzę współczesną literaturą, jak i współczesną sztuką w ogóle, uważając ją za wartą mniejszej uwagi, niż uliczne malowidła, albo sentencje z polskiej muzyki tanecznej. Weźmy chociażby za przykład dzisiejszy teatr. Aby uszanować wielkich twórców z przeszłości, najlepiej swojej nogi nie stawiać na współczesnych sztukach, o moralności alfonsa (przy których nawet sztuki Arystofanesa nie budzą zgorszenia) i wartości artystycznej kubła z odpadami.     
    

Wracając zaś do Stasiuka, to znany mi jest on przede wszystkim z pisania listów, gdzie przekonuje o swoim wstydzie z powodu historii Polaków. Ile poklepań i pochwał dostał od zachodnich kolegów, szczerze mówiąc, nie wiem. Warto mieć nadzieję, że nie jest aż tak popularny za granicą, jak to się przedstawia choćby w „Gazecie Wyborczej”, której redakcja jest ambasadorem tworzenia w Polakach kompleksu postkolonialnego.     
    

W tym piśmie nagłaśnia się częstokroć sprawę pisania na Zachodzie o „polskich obozach Zagłady” w amerykańskiej prasie. Nie podobają się takie określenia, kiedy mamy przed oczyma choćby bohaterskiego rotmistrza Pileckiego. Czy jednak warto gorączkowo przejmować się tymi kłamliwymi artykułami z amerykańskiej prasy? Niezbyt.    Pomijając fakt celowej manipulacji w tych artykułach, to jakoś nie czuję się zawstydzony tym, co o nas Polakach pomyśli amerykański czytelnik, powiedzmy, że takiej gazety, jak „New York Times”.     
    

Tymczasem Polacy, od liberalnej lewicy po pisowską prawicę, podnoszą larum, gdy wspomniane określenia są używane, tak jakby było to poważnym problemem dla Polski. Sądzić należy, że dla naszej polityki historycznej są ważniejsze kwestie, niż postrzeganie nas przez jakiegoś zachodniego liberała, lewicowca czy neokonserwatystę, albo człowieka zachodniego w ogóle.     
    

Ważniejszą sprawą jest chociażby uzdrowienie Polaków z idealizmu potrzeby walki o jakieś uniwersalne wartości, zamiast skupienia się na realizacji polskich interesów. Naturalne, że częstokroć nie są one tożsame z dążeniami narodowymi Ukraińców czy Litwinów. I nie należy mieć o to do wschodnich sąsiadów pretensji, lecz do tych Polaków, którzy zamiast propagować polskie racje, będą pochylać się nad argumentacją Ukraińców i Litwinów, a wręcz poddawać się ich narracji historycznej.     
    

Kompleks postkolonialny nie pozwala wielu Polakom skupić się na interesach polskich. Co z tego, że zaniedbamy kwestię Polaków na Ukrainie, jeśli – zdaniem prof. Staniszkis – będziemy mieć wyrzuty sumienia za nieudzielenie pomocy dla walczących Ukraińców. Grunt, ażeby być zawsze najbardziej sprawiedliwym, prawomyślnym i uczciwym. A co jeśli inni nie są?     
    

Zapewne pani profesor odpowiedziałaby, że nie jest to istotne, gdyż sprawiedliwość i dążenie do jakiegoś międzynarodowego bezpieczeństwa zbiorowego powinno być nadrzędne wobec interesów narodowych. Już Ezop wykpił w pradawnych czasach taki idealizm, pisząc jak to wilki i owce zgodziły się rozbroić, zaś gdy owce oddaliły owczarki na dowód dobrej woli, wtenczas natychmiast przez wilki zostały zjedzone.    
    

Pytanie, jak długo jeszcze będziemy owcami, pożeranymi przez wilki?                


Michał Kowalczyk
fot. demotywatory.pl    


© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną