Małe ofiary i historia Wojtka

0
0
0
/

I znów dociera do nas za pośrednictwem mediów kolejna informacja o katowanym, zakatowanym dziecku. Kilka miesięcy, półtora roczku, dwa, trzy, pięć latek. Mali chłopcy i małe dziewczynki - bez wyjątku. Nie poznali uroków dzieciństwa; już u wejścia w nie spotkało ich niewyobrażalne cierpienie. Tym okrutniejsze, że zadane ręką mamy lub taty, jedynych wszak opok w ich maleńkim życiu.

Nie każdy rodziciel-kat tłumaczy się ze swoich postępków np. zamroczeniem przez alkohol czy narkotyki. W wielu przypadkach katowania dzieci alkoholu ani narkotyków nie było. Bito malców na zimno, z zapalczywą wściekłością, bo płacze, sika do łóżka, brudzi, przeszkadza w oglądaniu telewizji. Wyratowani z łap oprawców trafiają do rodzin zastępczych albo domów dziecka. Wydaje się, że zostały uratowane. Jednak piętno zła będzie z nimi wędrowało długie lata. Po jakimś czasie siniaki i rany znikną, zagoją się. Ale te psychiczne pozostaną. Szczęśliwe ofiary, które były za małe by pamiętać…

Nie podejmuję się tłumaczyć tej fali zła. Bo jest to zło w najczystszej postaci. Czy jednak zdarza się częściej niż kiedyś? Być może nie. Może po prostu częściej się o tym mówi, i takie sprawy zgłasza. A ile jest jeszcze tych tragedii ukrytych przed oczami otoczenia? Cichych cierpień katowanych malców, którzy już nawet boją się płakać. Boję się, że dużo.

Swego czasu odwiedzałam różne domy dziecka w całym kraju. Kilka z nich zapadło mi na zawsze w pamięć. Czasem wstrząsająco. Bo jak nie uronić łzy, kiedy nagle chwyta cię za rękę albo czepia się nogi malec rzucający pytanie: Mama? To ty mamusiu?- i krzyczący wniebogłosy gdy wychowawczyni usiłuje go od przypadkowego gościa oderwać. Dlaczego to robią? Odpowiedź nie jest skomplikowana. Szukają matki. Potrzebują miłości. Tej osobnej, tej tylko dla niego. Nie umieją przestać, nie potrafią. Potem na swój sposób z tego wyrastają. Ale czy na pewno?

Wśród wielu spotkań w domach dziecka jednego nie mogę wykreślić z pamięci. Był to ośrodek na Opolszczyźnie, położony na skraju niedużego miasta. Spory gmach otoczony bujnym ogrodem. I te panie, ustawicznie oblegane przed gromadki dzieciaków, tłumaczące im cierpliwe jakieś zawiłości. Siedziałyśmy z dwoma z nich w ogrodzie, kiedy jedna wskazała na przechodzącego obok nastolatka. Potoczyła się opowieść.

Chłopiec ten, Wojtek, przeżył w swoim krótkim życiu i bicie, i głód, i sprawę sądową odbierającą jego rodzicom-katom wszelkie prawa rodzicielskie. Do tego domu dziecka trafił jako kilkulatek. A że był ładnym spokojnym chłopczykiem, już po roku znalazła się rodzina zastępcza. Wkrótce wyjechał do nowych rodziców. Nie minął miesiąc, kiedy zgłosili zaginięcie chłopca. W kilka dni potem wychudzony i brudny pojawił się w domu dziecka. Co tam było, dlaczego odrzucił nową rodzinę – niesposób było dociec. Po kolejnym roku wzięła go inna rodzina. Uciekł. Za trzecim razem tak samo. Podjęto więc decyzję, że chłopiec zostanie tu, dokąd wraca - w domu dziecka. Wojtek stał się odludkiem, zamknął się w sobie, sposępniał.

Któregoś dnia, było to przed dwoma laty, do placówki przywieziono czteroletniego Stasia. Jego rodzice zginęli w wypadku; dalszej rodziny nie miał. Malec ciągle płakał i wołał mamę. Trwało to trzy dni. Trzeciego wieczora płacz ucichł. Wychowawczyni poszła sprawdzić co się dzieje. Ale łóżeczko było puste. Przeszukano pokoje. Stasio się znalazł. Spał w łóżku Wojtka, mocno do niego przytulony. Uśmiechał się przez sen.

Wojtek wyjaśnił to prosto: Nie mogłem znieść, że tak rozpacza, więc go zabrałem. Jest taki malutki, jeszcze nic nie rozumie. Co tam moja bieda. Jego straszniejsza. Ale teraz będzie miał starszego brata. Mnie. I będzie mógł kogoś kochać.

Następnego dnia ulokowano ich w jednym pokoju. Wojtek wziął na siebie całą opiekę nad malcem. Kochanym młodszym bratem. I robi to doskonale.

Zuzanna Śliwa

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną