Gorzkie zwycięstwo

0
0
0
/

W przeciwieństwie do Stanisława Michalkiewicza – specjalisty od spiskowej teorii dziejów- nie jestem taka pewna, czy to francuskie służby specjalne wylansowały polityczną wydmuszkę – Franciszka Macrona na prezydenta Francji. Na pewno nad Sekwaną odbył się udany, precyzyjnie wyreżyserowany spektakl, bo po raz pierwszy do Pałacu Elizejskiego wprowadził się prawie nieznany polityk, bez doświadczenia (nie licząc dwuletniego stażu w roli ministra gospodarki w rządzie Hollanda), za to z tupetem, charyzmą, i to człowiek przed czterdziestką. W tej reżyserii nie musiały pomagać służby, wystarczyła zmowa elit, socjotechnika, przychylne media, celebryci, interesowne „autorytety” i doskonały marketing lokowanego produktu. No i straszenie faszyzmem największej konkurentki -Marine Le Pen, która mimo rosnącej przychylności Francuzów do jej wyborczych haseł, zrobiła parę błędów, jak na przykład - źle przyjęte wyjście Francji ze strefy euro, powrót do franka i – przejściowo, w transakcjach - do specjalnej waluty typu ecu- i ostatecznie - porzucenie Unii Europejskiej. Marine po przegranej wycofała się z tych pomysłów, skupiając na tym, co Francuzów dziś dotyczy najbardziej: na wydaniu wojny islamskiemu terroryzmowi, zahamowaniu nielegalnej imigracji, obronie zagrożonej francuskiej tożsamości, walce z bezrobociem i przenoszeniem francuskich zakładów do krajów o tańszych kosztach pracy. Przy okazji wyborów prezydenckich i porównaniu programów licznych kandydatów okazało się jednak, że aż 52 procent głosujących (nie wszyscy to fani Le Pen) chce opuszczenia Unii i zerwania z dyktatem Brukseli. To ważny sygnał, którego Macron zlekceważyć nie może. Tak samo jak nie może zlekceważyć tego, że w wyborach do Zgromadzenia Narodowego - mimo że to jego na szybce sklecone ugrupowanie La Republique En Marche zdobyło znaczącą większość - fakt, że aż 57,4 procent Francuzów nie poszło na głosowanie - osłabia mandat tego zwycięstwa. Francuzi nie ukrywają też uwag, że marketingowa „operacja Macron” to majstersztyk numeru o nazwie: „jak zmienić, żeby niczego nie zmienić” i że to dzieło rządzących dotąd elit. Mimo że En Marche szedł do wyborów jak burza, ruchem koszącym zmiatając dotychczasowe partie, Francuzi dali politykom wyraźny sygnał swego przekonania o kryzysie elit i partiokracji, demonstrując, że chcą zmian. Ale zmian nie da się firmować politycznym piruetem, jakiego dokonał sprytny Macron, wycofując się za pięć dwunasta spod skrzydeł mającego wówczas tylko 4 procentowe poparcie Hollanda. Z socjalisty stał się centrystą, ale kim naprawdę jest, to się dopiero okaże. Wyraźnie widać, że jego ucieczka do przodu była dobrze sterowaną, marketingową operacją, nastawioną na jeden cel - pogonić faszystkę Le Pen i wygrać! Wygrał. Mówi się o parlamentarnej rewolucji, bo przy okazji tych wyborów 75 procent dotychczasowego składu Zgromadzenia Narodowego zostało wymienione. To rzeczywiście wstrząs, jednak jak pisze francuska prasa - była to fala, ale nie tsunami, jakiego oczekiwano. Według „Les Echos”„zwycięstwo z pewnością ułatwi mu zadanie, ale też zwiększy oczekiwanie”. Podkreśla się, że Macron, człowiek znikąd, jest teraz wszędzie. W słodzeniu zwycięzcy jest też łyżka dziegciu i nie jest nią tylko najniższa w dziejach Republiki wyborcza frekwencja. Otóż, po raz pierwszy do parlamentu dostała się także – co do niedawna było nie do pomyślenia - „ta faszystka Le Pen”, a jej Front Narodowy zwiększył liczbę deputowanych z dwóch do ośmiu osób. Wprowadził też swoich ludzi do parlamentu skrajny lewak Jean Luc Melanchon, który już oświadczył, że w związku z niską frekwencją zwycięstwo nie było wyjątkowe i Macron nie otrzymał żadnego czeku, wystawionego in blanco. Musi być pokorny i zdyscyplinowany, by nie zostać szybko zmieciony przez ulicę. Wybuchową kwestią – do pierwszego testu reformy kodeksu pracy - jest bowiem zapowiedziana przez Macrona drastyczna zmiana prawa pracy. Chce on większej elastyczności pracowników w kwestii czasu pracy, przeniesienia regulacji płacowych i socjalnych, a także warunków BHP z poziomu prawa ogólnego na poziom zakładowy. Każdy związkowiec odpowie, że to próba osłabienia pozycji pracowników, bo po to zrzeszają się w związki zawodowe, żeby mieć silniejszą pozycję wobec pracodawców. Zatem konflikt z wielkimi centralami związkowymi jest zapewniony. Tę reformę Macron chciał już przeprowadzić, będąc ministrem u Hollanda, ale po oporze syndykalistów się wycofał. Jak będzie tym razem? Będzie trudno, mimo większości parlamentarnej, która może mu dać przyzwolenie nawet na to, by prawo zmieniał dekretami. 57,4 procent Francuzów nie poszło do wyborów nie z lenistwa. Absencja wcale nie znaczy, że są gotowi poprzeć zmiany, które Macron zamierza wprowadzić. Dlatego eksperci twierdzą, że musi działać szybko. Konflikt z silnymi we Francji związkami zawodowymi ma jak w banku. Ale to przecież wytrawny bankowiec ze stajni Rotschildów, otoczony grupą podobnych jak on. Czy wymiksuje związkowców, którzy już dziś przebąkują o strajku generalnym i demonstracjach na ulicach Paryża, pokaże czas. Na pewno mistrzowie od politycznego marketingu mają już gotowe dla niego scenariusze. Tak czy owak, dla Macrona po wielkim zwycięstwie zaczęły się schody… Alicja Dołowska

Źródło: prawy.pl

Najnowsze

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną