Mit Zachodu a polska polityka zagraniczna

0
0
0
/

Premier Węgier, Viktor  Orbán, zadeklarował już kilka tygodni temu, że Węgry nie są stroną w konflikcie na Ukrainie i nie będą popierać oficjalne żadnej ze zwaśnionych stron.

 

W sprawie Krymu również nie zostało zajęte konkretne stanowisko przez Budapeszt. Taka postawa poskutkowała krytyką wobec węgierskiego premiera, nawet ze strony częstokroć przychylnych mu centroprawicowych środowisk w Europie, także i w Polsce.

 

Jarosław Kaczyński nie powiedziałby z pewnością drugi raz o zamiarze budowy Budapesztu nad Wisłą, a redaktor Sakiewicz nie tak chętnie podziwia już Viktora  Orbána oraz rządzący tam Fidesz.  Niektórzy wręcz sugerują, że  Orbán się sprzedał – ceną była gigantyczna rosyjska pożyczka na rozbudowę elektrowni.

 

Oczywiście jeżeli ktoś robi biznes z Rosją, to się „sprzedaje”, gdy zaś podobną pożyczkę uzyskałby od Niemiec, Francji czy Stanów Zjednoczonych, wtenczas mało kto zasugerowałby „sprzedanie się”. Zasadniczo, sprzedać się można wbrew swoim interesom (toteż swojego kraju, jak to jest w polityce), jeśli zaś interes państwa wymaga np. takiej pożyczki, to nie jest to żadne „sprzedanie się”, lecz po prostu realizacja swoich interesów. Niby czemu z nich rezygnować? W imię czego? Bo Rosja. I tyle.        


Polscy politycy to przypadek szczególnie przykry. Zbieranina elementu najbardziej dla rodaków szkodliwego, gdyż sprzedająca swój kraj – i to za darmo. Nawet jeśli ktoś uparłby się na twierdzeniu, że  Orbán sprzedał swoją politykę zagraniczną Putinowi, a pożyczka na elektrownie to łapówka za milczenie w sprawie Ukrainy, to należy prędko skonkludować, iż  Orbán się dobrze cenił. I ceni również swój kraj. Kilka miliardów ważnej pożyczki w zamian za nie zajmowanie stanowiska w sprawie Ukrainy? Nie jest najgorzej.     


Nie trzeba być wielkim fanem Orbána, ażeby stwierdzić, że jest to polityk znacznie większego kalibru od politykierów znad Wisły. Najgorsze jest bowiem to, iż zarówno rządzący obecnie politycy Platformy, jak i oficjalna opozycja w postaci PiS-u, sprzedają i sprzedaliby Polskę... całkiem za darmo. Choćby „z dobrego serca”. Nie wymagają nawet konkretnych przywilejów, strategicznych inwestycji bądź korzystnych posunięć dla Polski na arenie międzynarodowej. Wystarczy im, że realizują politykę wskazaną przez Unię Europejską i Stany Zjednoczone, w zamian za co – jakże cudowne poklepanie po plecach.       


Co z tego, że ucierpią na tym interesy polskich firm eksportujących produkty (np. mięso) na Wschód? Co z tego, iż Rosja w przyszłości będzie chciała odegrać się np. podwyższeniem cen gazu dla Polski? Zawsze można powiedzieć, że to Rosja zaznała sankcji ze strony Polski – Rosjanie nie zjedzą na obiad – tudzież kolację – polskiej kiełbasy.         


Zawsze przypomina mi się w tym momencie anegdota, kiedy to Amerykanie postanowili nie tak dawno przekonać Czechów do zorganizowanie misji w głąb Rosji, w imię walki o prawa człowieka. Pragmatyczni Czesi odpowiedzieli, że nie są tym zainteresowani. I cynicznie dodali – za wiele ważnych interesów z Rosją prowadzimy. A potem jeszcze bardziej cynicznie – ale Polacy z pewnością na tę propozycję przystaną. I zrobią to za darmo.


Smutny wniosek jest taki, że czterokrotnie mniej liczniejsi Madziarzy, podobnie jak i Czesi, potrafią prowadzić względnie pragmatyczną politykę zagraniczną, podczas gdy Polacy tej zdolności nie posiadają. Jesteśmy prometeistami, tak określa się kierunek polskiej polityki zagranicznej, mający na celu wyzwalanie narodów spod jarzma rosyjskiego, choćby i własnym kosztem.

 

Prometeizm – nazwa jakże właściwa. Jesteśmy niczym Prometeusz, który cierpiał za ludzkość na skale Kaukazu. Istny romantyzm. Codziennie przylatywał orzeł, który wyżerał mu wątrobę. I wielu Polaków by tak chciało. Ale zamiast orła Ethona, wypada go zastąpić orłem rosyjskim. Jako, że ma dwie głowy, to prócz wątroby wyjadałby mózg. Musimy cierpieć za inne narody: Polska jako Prometeusz, Polska jako mesjasz, Polska jako Chrystus. 


Polska polityka zagraniczna to nie tylko jednak romantyzm, choć racja jest w stwierdzeniu, że Polacy są politykami w poezji, a romantykami w polityce. To także nieustanna wiara w „dobry Zachód”. Dla przeciętnego Polaka Zachód to kierunek podziwu, źródło inspiracji, nawet jeśli niekoniecznie popiera rewolucję kulturową idącą od nas z Zachodu. Zachód to coś znacznie lepszego od barbarzyńskiego Wschodu.        


Węgrzy nie mają tak sielankowego wyobrażenia o Zachodzie. Amerykanie czy Brytyjczycy nie są dla nich zawsze sympatycznymi żołnierzami o imieniu John, albo gentelmanami o uroku Jamesa Bonda. Węgrzy pamiętają, jak Zachód rozebrał ich ojczyznę w 1920 r., pozostawiając kadłubowe państwo, niewielką namiastkę utraconej wielkości. Dwie trzecie historycznych ziem węgierskich oderwano od Węgier, i to również zdominowanych przez ludność węgierską. Traktat w Trianon z 1920 r. to dla Węgrów rozbiory.

 

Węgrzy pamiętają także rok 1956, nie tylko interwencję Sowiecką, ale to jak Zachód patrzył obojętnie na ich los, choć wcześniej Amerykanie zapewniali o poparciu i chęci pomocy. Nic z tego.


Polacy również mają o czym pamiętać. To państwa zachodnie w porozumieniu ze Stalinem zadecydowały o odebraniu nam Kresów. Wcześniej Anglia i Francja nie kiwnęły palcem, aby ruszyć sojuszniczej Polsce na pomoc, gdy została zaatakowana przez nazistowskie Niemcy. To Anglicy umoczeni są w tragiczną śmierć gen. Sikorskiego.

 

W chwili zagrożenia Zachód nie przyszedłby nam na pomoc. W sprawie Ukrainy Zachód notabene nie zrobił wiele. Rosja zajęła Krym, a Zachód – stanowisko.            

 

Michał Kowalczyk

 

© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną