Michał Kuź: Kartel przywiślański

0
0
0
/

W Polsce scementowany partyjny układ powstał stosunkowo niedawno i jest jeszcze dość stabilny. Można by teraz zadbać o lepszą komunikację na linii partie–społeczeństwo. Niedługo będzie już za późno.

 

Tak naprawdę są dwie partie” – powiedział niedawno prezes Jarosław Kaczyński. Jak potem dodał, „cała reszta tak naprawdę nie ma wielkiego sensu”. Istotnie, polski system partyjny ewoluuje w kierunku kartelu (PO, PiS, SLD, PSL) z silnymi tendencjami duopolistycznymi (PO-PiS). Poza zaletami niesie to ze sobą naturalnie pewne zagrożenia. I można byłoby im przeciwdziałać, gdyby nie niedojrzałość elit politycznych i brak wizji nawet u tych, którzy na chwilę stawiają jedną stopę na progu kartelu.

 

Państwo versus społeczeństwo

 

Generalnie rzecz biorąc, każdy współczesny demokratyczny sytem partyjny jest zagrożony dwiema podstawowymi patologiami: niestabilnością i zupełną kartelizacją. Niestabilność, czyli sytuacja, w której nawet większościowe, wygrywające wybory partie mogą z dnia na dzień zniknąć ze sceny politycznej, jest groźna dla państwa. Prawo zmienia się wtedy szybko i często, a w polityce zagranicznej i zarządzaniu administracją brak kontynuacji i konsekwencji. Rośnie też korupcja na zasadzie: używajmy my i nasi koledzy, póki jesteśmy u władzy. Jednocześnie jednak w niestabilnym systemie partyjnym wzmocniona zostaje rola społeczeństwa. Ugrupowania i ruchy społeczne tworzy się łatwo, a nastroje społeczne są natychmiast przekładane na język aktywności politycznej. W Polsce w okresie szczytowej niestabilności powstała wszak nawet Partia Przyjaciół Piwa.

 

Skostniały, czyli skartelizowany system partyjny, jest zaś dobry dla państwa w tym sensie, że je wzmacnia i stabilizuje. Dzięki dotacjom budżetowym, dostępowi do mediów, regulacji ordynacji oraz wparciu instytucji rządowych formacje stają się w nim w pewnym sensie same organami państwowymi. Nowym ugrupowaniom trudno jest się przebić, a jeśli im się już to uda, to wyraźnie brakuje im know-how, by swoją pozycję utrzymać. Jednocześnie jednak partyjna kartelizacja jest na dłuższą metę sytuacją mało komfortową dla społeczeństwa. Skartelizowane ugrupowania zajmują się bowiem w pierwszym rzędzie aparatem państwowym, który je karmi, a dopiero w drugim postulatami swoich wyborców. Zamiast konkurować, często też ze sobą współpracują i nie zależy im też przy tym na żadnych radykalnych zmianach. Jeśli zaś pojawia się potrzeba takich zmian, to politycy zwykle dostrzegają ją dopiero, gdy ta potrzeba wyjdzie na ulice.

 

Wtedy również może dojść do załamania władzy kartelu. Ci, którzy ją łamią, to jednak często populiści, którzy świetnie wsłuchali się w nastroje niesłuchanego dotąd społeczeństwa, nie mając przy tym zielonego pojęcia o rządzeniu. Dlatego też po dojściu do władzy podejmują decyzje nieprzemyślane, wpychają swoje państwa w niepotrzebne konflikty i lekką ręką trwonią ich potencjał.

 

Zdaniem wielu specjalistów system polityczny w Europie jest dziś głęboko skartelizowany. W Europie Zachodniej to jednak faza późna, formacje populistyczne już więc depczą tam kartelom po piętach. W Polsce natomiast kartel powstał stosunkowo niedawno i jest jeszcze dość stabilny. Jest więc jeszcze czas na to, aby zadbać o lepszą komunikację na linii partie–społeczeństwo. Potem może być już za późno. Społeczeństwo o swoje prawa może bowiem upomnieć się samo i przy okazji zdestabilizować państwo, które, jak podkreśla Artur Wołek, i tak przecież do silnych nie należy.

 

Piorunochron

 

Oczywiście rosnąca popularność Kongresu Nowej Prawicy dowodzi, że i w naszym kraju partie antysystemowe nie śpią. Korwin-Mikke jest jednak dla PO-PiS-owego kartelu niemal wymarzonym antysystemowcem. Jak piorunochron będzie on bowiem kumulował społeczne niezadowolenie, a następnie je uziemiał bez żadnej szansy na przerobienie tej siły na produktywny kapitał polityczny. Trudno zliczyć, ile już dobrych szans Korwin zmarnował. Ile wysiłków działaczy, sympatyków, aktywistów i sprzyjających mu publicystów utopił w swoim bezmyślnym słowotoku. Obserwacja jego długiej kariery politycznej skłania wręcz do wniosku, że jest on albo politykiem nieprzeciętnie niefrasobliwym, albo wręcz ukrytym agentem poważniejszych politycznych graczy.

 

O ukryte sprzyjanie kartelowi oskarżano także Janusza Palikota. Trudno teraz ocenić, na ile było to słuszne. Już dziś jednak wiadomo, że był on czymś, co Anglosasi nazywają „one trick pony”. Kimś, kto nauczył się jednej sztuczki i choć na chwilę zdobył poklask, to nie umiał sobie tą sztuczką zapewnić przetrwania.

 

Istotnie, wojny krzyżowe na Krakowskim Przedmieściu chwilowo zmobilizowały elektorat antyklerykalny. Polski antyklerykalizm jest jednak co do zasady włościańskiej proweniencji. Świetnie rozumie to Jerzy Urban – jego „Nie” to modelowy wręcz przykład eksploatacji tego sposobu myślenia. Włościański antyklerykał lubi sobie bowiem po cichu na Kościół wymyślać, często wulgarnie. Jednak jakiś genderowy, programowy, mieszczański laicyzm to zdecydowanie nie jego klimaty. Dlatego choć Palikot miał złoty róg, w ręku ostał mu się tylko… powiedzmy, że sznur.

 

Dzieciaki i starszaki

 

Podobnie jak Palikot niezdolni do budowania przekonujących elektorat narracji okazali się politycy z Solidarnej Polski i Polski Razem. Zagniewanie na Kaczyńskiego to bowiem zdecydowanie za mało, aby przekonać niezdecydowanych wyborców o prawicowym nastawieniu. To, że PiS wcale nie kwapi się do rządzenia i jest mu niesłychanie wygodnie w pozycji wiecznej opozycji, która wszystko może krytykować, za nic nie odpowiadając, nie jest zaś, jak się okazuje, aż tak ważne dla wyborców. Jarosław Kaczyński zdążył bowiem wychować sobie wiernych wyznawców o nastawieniu milenarystycznym. Będą oni czekać nowej jutrzenki choćby i latami. 

 

Dopiero zorganizowany bunt popierających obecnie PiS mediów prawicowych i próba wykreowania przez nie nowych liderów mogłyby skłonić prezesa do zmiany strategii, odsunięcia Macierewicza i walki o realną władzę. Tu jednak prezesa zabezpiecza poparcie SKOK-ów, które część z owych mediów finansują. PO zaś o tym dobrze wie i dlatego nie robi nic, co mogłoby w interesy PiS, SKOK-ów i spółek pokroju Srebrnej uderzyć. Co by to bowiem było, gdyby w PiS rządził ktoś, komu naprawdę zależy na władzy? A tak mamy jeden krok w przód i jeden w tył. Raz lepszy wynik, raz gorszy. Centrowy elektorat zawsze jednak i tak w końcu odstraszy nieoceniony Antoni Macierewicz.

 

I nie ma znaczenia, czy ta współpraca pomiędzy PO a PiS jest strategią przemyślaną, czy też „samo tak wyszło”. Kartelowy PO-PiS jest faktem. Problem tylko w tym, że jeśli ten odwrócony plecami do społeczeństwa układ przetrwa, to kiedyś może dojść do wybuchu niezadowolenia, którego nie odbije nawet manipulowanie Korwinem – piorunochronem.

 

Jeden ze sposobów leczenia polskiego systemu partyjnego już nakreśliłem w tekście „Stwórzmy polskie partie prawa”. Polegałby on na ucieczce do przodu, czyli uznaniu, że choć nie możemy nic poradzić na upaństwowienie ugrupowań, to możemy, mocniej je upaństwawiając, zadbać o to, by do ich struktur władzy dopływało więcej świeżej krwi i by były one bardziej przyjazne dla społeczeństwa. Partie pobierające pieniądze z budżetu musiałyby więc:

1) wprowadzić absolutny limit liczby kadencji sprawowanych przez prezesów i zarząd,

2) obierać kandydatów na drodze prawyborów, w których głosowali zarówno członkowie, jak i zarejestrowani sympatycy,

3) przeznaczać określoną część funduszy na dokształcanie swoich działaczy.

W ten oto sposób formacje kartelowe można by teoretycznie przekształcić w coś, co nazywam „polskimi partiami prawa”.

 

Poza oczywistymi trudnościami konstytucyjnymi po ostatnich wyborach wyraźniej dostrzegam jednak jeszcze jeden problem. Niesłychanie zhierarchizowana struktura polskich ugrupowań i żenująco niski poziom edukacji politycznej na polskich uniwersytetach sprawiają, że liderzy z prawdziwego zdarzenia pojawiają się tylko od przypadku do przypadku.

 

Gdyby dziś zgodnie z prawem limitu kadencji odejść mieli zarówno Kaczyński, jak i Tusk, to nie byłoby ich kim zastąpić i cały system ponownie by się zdestabilizował. Na następcę Kaczyńskiego kreowano wszak kiedyś Zbigniewa Ziobrę. Jego działania w Solidarnej Polsce dowiodły, jak wiele mu jeszcze brakuje. Na lewicy Leszka Millera miał zastąpić Palikot. Bez komentarza.

 

A przecież sztukmistrz z Biłgoraju i tak wcale do najmłodszych nie należy. W tym roku skończy 50 lat. Pokolenie obecnych 30-latków jest w jeszcze gorszej niż on sytuacji. To bowiem ludzie niemający do dorosłej polityki niemal żadnego dostępu, a przez to tragicznie zapóźnieni w rozwijaniu swoich politycznych umiejętności. By przetrwać wewnątrzpartyjne gierki, młodzi muszą swoje ewentualne zdolności przywódcze ukrywać przed pryncypałami albo jeszcze lepiej: muszą być autentycznymi i płytkimi klakierami. Adam Hofman może coś o tym pewnie powiedzieć. Od lat nie było pokolenia tak przyblokowanego.

 

Brak doświadczenia sprawia zaś, że młodym politykom trudno jest się zorganizować poza głównym partyjnym nurtem. Obecnie metrykalnie najmłodszą formacją jest Ruch Narodowy, który w eurowyborach uzyskał 1,5 proc. Nie wszedł więc do mainstreamu pomimo prób, by schować nieco nacjonalistyczne pazury swojej dość radykalnej bazy. A co jeśli młodzi zupełnie machną na kartel ręką i postawią na zupełny radykalizm?

 

Słaba szkoła

 

Co gorsza, o ile młodzi działacze nie uczą się polityki w praktyce, to tym bardziej nie uczą się jej w teorii. Polska humanistyka kształci bowiem nie polityków, lecz politruków. Naturalne talenty zaś dziczeją i wyrastają na zimnych cyników zainteresowanych władzą dla samej władzy.

 

Jest przy tym oczywiście czymś zwyczajnym, że masowa edukacja opiera się zawsze na panujących w społeczeństwie przesądach. Na większości uczelni i w większości szkół zawsze „mieli” się do znudzenia jakiś marksizm, queer czy gender. W innych miejscach i czasach króluje zaś kreacjonizm albo odpowiednio spreparowany przez ojców przełożonych wykaz lektur prawomyślnych. Tak po prostu jest i trudno się na to obrażać.

 

Poważne państwa poza przesyconym zabobonami systemem edukacji masowej mają jednak wyspecjalizowane instytucje kształcące polityczne elity. Rokrocznie większość amerykańskich kongresmenów to absolwenci trzech uczelni (przeważnie wydziałów prawa). Podobnie w Anglii i Francji, nieco bardziej ekumenicznie jest w Niemczech, choć i tu pewne placówki się wyróżniają. Nawet w Rosji, niezależnie od tego, czy rządził akurat stalinizm, czy eurazjatyzm, osławiony Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Międzynarodowych zawsze nieodmiennie kształcił wybitnych dyplomatów, polityków i analityków.

 

Nasz system edukacji elit jest zaś na wskroś neokolonialny. Opiera się nie na filozofii państwa i polityki, tylko na ideologicznym nowinkarstwie. Nie ma polskiej Ivy League czy Oxbridge, a wzorowane na francuskich instytucje typu KSAP nie produkują niestety jeszcze ludzi o dostatecznie szerokich horyzontach. W polityce rządzą więc ci, którzy działać nauczyli się wyłącznie na własnych błędach i do tego często postrzegają polską rację stanu w sposób dość wypaczony. Dzieciaki mają się zaś bawić same.

 

Michał Kuź
Autor jest redaktorem „Nowej Konfederacji”.
INTERNETOWY TYGODNIK IDEI, NR 23 (35)/2014, CENA: 0 ZŁ

 

Więcej na www.nowakonfederacja.pl i www.facebook.com/NowaKonfederacja

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną