Burza wzbierająca nad Angelą Merkel

0
0
0
/

12 lat temu 22 listopada 2005 roku Angela Merkel została kanclerzem Republiki Federalnej Niemiec. Przez 3 pełne kadencje utrzymywała piastowane przez siebie stanowisko, trzęsąc w tym czasie Unią Europejską, w ramach której narzucała państwom narodowym realizację interesów politycznych swojego kraju. Jej osiągnięcia zostały w 2015 roku docenione przez amerykański tygodnik „Time”, który przyznał niemieckiej kanclerz tytuł „człowieka roku’. Co ciekawe, Angela Merkel została czwartym kanclerzem Niemiec wyróżnionym ową nagrodą. Poprzednio amerykańskie pismo nagradzało Adolfa Hitlera (1938), Konrada Adenauera (1953) i Willy’ego Brandta (1970). Dziś po 12 latach rządów nad panią kanclerz zawisło widmo klęski.   Jeszcze niedawno nic tego nie zapowiadało. 24 września kierowany przez nią blok CDU/CSU po raz czwarty z rzędu wygrał wybory parlamentarne w Republice Federalnej. Wszystko zdawało się wówczas wskazywać, że Angela Merkel pozostanie kanclerzem na kolejną kadencję, zawierając koalicję z liberałami z FPD i partią zielonych. Liczyła na to cała postępowa Europa, która zgodnie dopingowała promotora idei ubogacania kulturowego, którym bez wątpienia jest niemiecka kanclerz. Na zwycięstwo bloku CDU/CSU liczyli też tubylczy unioentuzjaści, dla których wszelkie, nawet niewypowiedziane, życzenia z Berlina stają się od razu najwyższym nakazem moralnym. Wszyscy oni przeżyli wielkie rozczarowanie, gdy w ubiegły weekend liberałowie z FPD zerwali rozmowy koalicyjne, stawiając tym samym Angelę Merkel w trudnej sytuacji. Tym samym Republika Federalna stanęła przed perspektywą rozpisania przyspieszonych wyborów.   Socjaldemokraci z SPD pod przywództwem, znanego z zamiłowania do grożenia Polsce sankcjami, Martina Schulza nie mają zamiaru ratować swojej byłej koalicjantki. Podobnie liberalna FPD, która w sobotę odeszła od stołu negocjacyjnego, wyklucza możliwość powrotu do rozmów. W kolejnych wyborach CDU/CSU może wypaść jeszcze gorzej, co osłabi pozycję partyjną Angeli Merkel. W końcu kilkuprocentowy spadek poparcia w porównaniu do wyborów z 2014 roku nie wziął się znikąd. Przecież nawet przywykli do ślepego posłuszeństwa i lojalnego wykonywania rozkazów Niemcy nie mają tyle samozaparcia i cierpliwości, żeby w nieskończoność tolerować u siebie wrogą Europie rzeszę tzw. uchodźców, których sprowadziła im na głowę pani kanclerz. W końcu i nasi zachodni sąsiedzi połapią się, iż Angela Merkel nie zaprosiła do Niemiec samych lekarzy, architektów i managerów, ale raczej miliony potencjalnych terrorystów mogących poderżnąć gardło niewinnemu Mullerowi, jego żonie czy dzieciom. Gdy Niemcy zrozumieją się, jak naprawdę wygląda ich sytuacja, los pani kanclerz i jej politycznych sojuszników będzie przesądzony. Oczywiście do tego czasu rdzenni Niemcy mogą już stanowić mniejszość nad Renem. Wówczas to muzułmańscy przybysze w odpowiedni dla ich kultury sposób podziękują Angeli Merkel za jej ofiarną pomoc.   Zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Wraz z nimi zwiększy się też zagrożenie terrorystyczne w Zachodniej Europie. Sympatyczni muzułmanie nie będą mogli znieść tych niewielu symboli chrześcijańskich świąt czy raczej postchrześcijańskiej świątecznej konsumpcji, które pojawią się w przestrzeni publicznej. Zechcą odreagować, pokazać, że Europa należy się, czy może raczej, jeśli sama dobrowolnie ich wpuszcza i funduje pobyt na własny koszt, już jest ich. Nie wiemy do czego może dojść tym razem. Wiemy za to, że profesorowie przeróżnych specjalności będą pouczać złych i nietolerancyjnych Europejczyków, że postępowanie muzułmanów tak naprawdę nie wynika z ich wrogości, ale niewystarczających starań Zachodu, który nie chce przyjąć biednych uchodźców. Niemniej okres świąteczno-noworoczny może wpłynąć na spadek poparcia dla propagatorów ubogacania kulturowego i wzrost sympatii dla antyislamskiej AFD nad Renem. Nic więc dziwnego, iż prezydent Republiki Federalnej – Frank-Walter Steinmeier stara się doprowadzić do zawarcia jakiejś, choćby skleconej na pieńku, koalicji, która mogłaby uratować Niemcy i Festung Europę przed wzbierającą falą faszyzmu. Swoją drogą bardzo zastanawiające jest, dlaczego niemieckie partie nie chcą zawierać koalicji z CDU/CSU? Przecież tak naprawdę program SPD jest niemal bliźniaczo podobny do chadecji. Wszyscy oni są przeżarci ideologią marksizmu kulturowego, która zakorzeniła w nich wstręt i pogardę do własnej cywilizacji. Różnica w kwestii przyjęcia 300 czy 200 tysięcy imigrantów nie jest w istocie wielkim sporem. Skąd zatem ów brak porozumienia? Odpowiedź na to pytanie mógł nam niechcący ujawnić Christian Linder z FPD, który zauważył, że lepiej nie rządzić, niż rządzić źle. Czyżby niemieccy politycy, zdając sobie sprawę z narastającego w ich kraju niezadowolenia społecznego, chcieli zrzucić winę za, łagodnie mówiąc, lekkomyślną politykę imigracyjną na jedną Angelę Merkel?   Sytuacja w Niemczech budzi niepokój wśród eurokratów. W końcu ich liderka może polec z kretesem. Szczególnie zagrożone muszą się czuć takie tuzy światowej polityki jak Donald Tusk, który całą swoją polityczną karierę oparł na przyjaźni z Niemcami. Podejrzewam, że myśli on sobie teraz coś w rodzaju: „Mein Gott. I co teraz? Kto mnie poprze na urząd prezydenta Polski lub zapewni jakąś wygodną posadę na pocieszenie?” Może nasz były premier powinien posłuchać rady swojego partyjnego kolegi – Bronisława Komorowskiego – wziąć kredyt i zmienić pracę? Kiedyś to Angela Merkel przyjeżdżała do Polski, by wspomóc nasze Słońce Peru w trakcie kampanii wyborczej. Być może teraz to Donald Tusk powinien oddać ostatnią przysługę pani kanclerz, wybierając się do Berlina, by nakłonić Niemców do głosowania na CDU/CSU w kolejnych wyborach? Ciekawe czy zachęciłby naszych zachodnich sąsiadów do poparcia partii Angeli Merkel? Co taki Muller czy Schmidt mogliby sobie pomyśleć, słuchając naszego Słońca Peru zachęcającego ich do poparcia pani kanclerz? Byłoby to wydarzenie bez precedensu.   Tymczasem nad Wisłą możemy spokojnie obserwować, jak rozwinie się sytuacja za naszą zachodnią granicą. Najlepszym scenariuszem dla Polski byłoby pogłębianie chaosu politycznego nad Renem, co przekładałoby się też na paraliżowanie Unii Europejskiej, która próbuje dyscyplinować „dobrą zmianę”. Ach cóż to byłby za ambaras, gdyby w Niemczech powtórzyła się sytuacja z Belgii, gdy to przez kilkaset dni nie udało się utworzyć nowego rządu. Wtedy zaniepokojeni o stan demokracji nad Renem kodomici musieliby chwilowo przenieść swój cyrk za Odrę, aby uczyć Niemców, na czym polega prawdziwa demokracja.   Daniel Patrejko

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną