"Mój Rok 1980" Bernarda Bujwickiego - "Jak to było w I MKZ-ecie"

0
0
0
/

Prezentujemy Czytelnikom portalu prawy.pl kolejny fragment ponad 700-stronicowych wspomnień Bernarda Bujwickiego - bohatera czasów "Solidarności", który  postanowił ukazać bliżej nieznane mechanizmy, kulisy wielu wydarzeń towarzyszących początkowi upadku komunizmu. "(...) Moja współpraca z M. Pietkiewiczem w I MKZ-ecie była bardzo luźna i każdy robił swoje, nie zawsze informując o tym drugiego. Zasadniczo wynikało to ze sporadycznych jedynie kontaktów i spotkań. Dzieliłem czas na pracę w terenie, wyjazdy na posiedzenia Krajowej Komisji Porozumiewawczej (KKP)  do Gdańska, a niewielką resztę na sen. Było to powodem mojej klęski w tworzeniu organizacji, a pogłębiał ją brak jakichkolwiek środków łączności. Wszystko musiałem załatwiać bezpośrednio. Telefon otrzymałem dopiero kilka lat później, gdy bezpieka doszła do wniosku, że praktyczniej jest podsłuchiwać po kablu, niż przykładać ucho do ściany. Zanim wybuchła Solidarność, byłem osobą nieliczącą się w bezpiece. Postępowanie komuny względem takich osobników jak ja, zamieszanych w przeszłości w jakieś polityczne awantury, polegało na ograniczaniu dostępu do luksusu. Wszakże telefon był wówczas luksusem. W tej kwestii nie pozostawałem bezczynny i robiłem podejścia do dyrektora telefonów. Zdarzyło się nawet, że złożyłem podanie wraz z załącznikiem wzmacniającym argumenty, czyli butelką dobrego koniaku. Robiłem to zresztą wraz z sąsiadem, bo zgadzaliśmy się nawet na telefon towarzyski. Przez jakiś czas byliśmy optymistami, bo dyrektor, chowając butelkę do biurka, powiedział: – Oj, panowie, panowie! Powinienem panów z tym pogonić, ale chyba jesteście rzeczywiście w potrzebie. Jednak kilkuletnie, zresztą bezskuteczne, oczekiwanie ten optymizm z nas wywiało. Będąc w pracy, nie mogłem korzystać z telefonów publicznych, bo tam, gdzie przebywałem  w delegacji służbowej, diabeł mówił dobranoc i zawracały wrony. Zresztą, chcąc zadzwonić z jednej miejscowości do drugiej, należało wówczas rozmowę zamówić na poczcie i czekać nawet kilka godzin na połączenie. Poza tym poziom techniki  wymagał, by mówić do słuchawki odpowiednio głośno, więc słyszeli ją wszyscy, nawet  poczciarze sortujący w piwnicy listy. O tej sprawie w Peerelu krążyły legendy. Gość z zagranicy, przebywający w jakimś białostockim urzędzie, słuchał dochodzących  z sąsiedniego pomieszczenia krzyków, więc zaniepokojony zapytał: – A co on tak krzyczy? Coś się stało? – i prawie gotów był ruszyć na ratunek. – Nic, nic. On tylko rozmawia z Łodzią – wyjaśnił urzędnik obsługujący zagraniczniaka. – To co, nie może tam zatelefonować? – nierozumnie dochodził zagraniczniak. Nie mogłem zadzwonić do Michała Pietkiewicza także dlatego, że wiele spraw uznawaliśmy za ściśle tajne. Z kolei na kontakt bezpośredni nie było warunków. Gdy wracałem z terenu, najczęściej miasto już spało i zapewne Pietkiewicz także. Gdy wyjeżdżałem, często już czekał kierowca, czas gonił, więc możliwość spotkania była znacznie ograniczona. Musiałem pracować, bo do wyżywienia były dwie małe gębusie, jedna większa i jedna duża – moja. Nauczycielskie zarobki Anieli były niezwykle skromne i niemożliwe było z nich wyżyć. W tej kwestii rację miał niejaki Lenin, mówiąc, że państwo, w którym policjant zarabia więcej od nauczyciela, jest państwem policyjnym.Jednak twórca Sowietów mówił to o Rosji carskiej i oczywista prawda nie dotyczyła bękarta komunizmu, jakim był Peerel. Musiałem utrzymać nie tylko rodzinę. Należało finansować rewolucję, bo nie mieliśmy obaj z Pietkiewiczem banku Warburga135, który by nam sypał walutę, jak to miała rewolucja bolszewicka. Jeździłem do Gdańska za swoje, co dostrzegła chyba bezpieka i postanowiła mnie załatwić ekonomicznie. Zapewne wiedziała, że miałem zaskórniaki,bo chociaż moje oficjalne zarobki nie były wygórowane, to wcześniej łupiłem sporygrosz za racjonalizacje i fuchy. A zdarzyło się to już po drugim wyjeździe do Gdańska, gdy wracałem z terenu. Mimo że oczy otwierałem ze zdumienia bardzo szeroko,to i tak nie zobaczyłem malucha 136. Zazwyczaj czekał na mnie cierpliwie na parkingu pod Wodrolem. Byłem do niego przywiązany, bo chociaż był dwuletni, to kosztował półtora raza więcej od nowego. To ten fenomen Peerelu, że auta nabierały wartości z wiekiem, bo nowe były trudno osiągalne. Nie dziw, że rzuciłem się z kierowcą w wir poszukiwań. Znaleźliśmy. Stał w krzakach,przy polnej drodze odchodzącej w stronę wsi Krupniki, jak sierota. Był nawet  lekko przykryty gałęziami, jakby przygotowany na mogilnik. Nic w nim nie zginęło,ale też sporo nie nadawało się do użytku. Nie wiem, czy milicjant, któremu to zgłosiłem w Starosielcach, wiedział, kim jestem i kto to zrobił, czy też postąpił rutynowo, odpowiadając: – A tam, wiecie, obywatelu. Tu kupę takich zgłoszeń mamy… Oznaczało, że nie powinienem zawracać mu głowy i zabierać cennego czasu, tym bardziej że zrobił wszystko, co było w jego mocy. Wszakże wpisał zdarzenie do milicyjnego rejestru. Nie mogłem też powiedzieć, że znam sprawców i należy ich szukać w bezpiece, na ulicy Sienkiewicza. Przez zamach na malucha zostałem prawie załatwiony. Prawie, bo solidarność członków naszego Związku w zakładzie nieco mój ból złagodziła. Robili, co mogli, bym mógł jednak rewolucję robić na czterech kołach, a nie na piechotę. Ku mojemu zdumieniu Pietkiewicz także nie okazał się krezusem. Wprawdzie już po powrocie z pierwszego wyjazdu do Gdańska mówił o zmęczeniu, jednak coś Niemiecki bank Warburga miał finansować bolszewików w Rosji, by poprzez wybuch rewolucji wyłączyć je z wojny po stronie państw Ententy w I wojnie światowej. Fiat 126p, samochód zwany popularnie „maluchem”, produkowany według zamierzeń PRL-u dla klasy robotniczej, ostatecznie był symbolem jego schyłku.innego wyzierało również z jego słów. Mimo wyraźnej radości, jaką mu dał wyjazd,nie widziałem entuzjazmu do następnych. Podejrzewałem, że w grę wchodziły finanse. Teoretycznie powinien być zasobniejszy ode mnie, bo miał na garnuszku tylko żonę.Sprawował przy tym w Eltorze funkcję kierownika działu zaopatrzenia, co uprawniało do wyższych zarobków. Jednak w kwestii wyjazdów spuchł prawie natychmiast. Michał miał za to, z racji funkcji, w domu telefon. Miał go również w pracy. Dawało mu to kontakt ze światem i mógł szerzyć rewolucję bez wstawania zza biurka. Szczególnie w pracy, bo nowy dyrektor w znacznym stopniu zawdzięczał mu swoją funkcję. Jednak Michał, w przeciwieństwie do mnie, nie był nadto rozmowny. Nie był wylewny i cedził słowa. Ja, może dzięki podróżom do Gdańska, zrozumiałem dość wcześnie, że naszą bronią było słowo. Nie mieliśmy nic innego, a komuna przez lata rządzenia skompromitowała się totalnie – dawała tylko puste półki, kolejki w sklepach do wszystkiego i wszystko na kartki. Nie było porządnego człowieka, który powiedziałby o Peerelu dobre słowo. Każdy na jego wspomnienie zaciskał pięści. Więc słowo było pociskiem. Michał był w tej sprawie skromny i nie z każdym rozmawiał. Gdy Pietkiewicz, choć z bólem zębów, wyjazdy do Gdańska odpuścił, zostałem sam na placu boju. Jeździłem na wszystkie pozostałe spotkania KKP, aż do rejestracji Związku przez Sąd Najwyższy. Jednak przy pierwszym pobycie, wierząc, że będziemy to robić na zmianę, zarejestrowałem go jako członka KKP. Siebie wpisałem na listę Komitetu Założycielskiego, zakładając słusznie, że sprawy rejestracji zdominują pierwsze miesiące istnienia Związku. Sądy w procesie rejestracji połączyły jednak oba ciała, nie odróżniając tych kwestii i wyczytywały nas obu. Dzięki temu splendor założyciela spadał również na Michała. Jego nazwisko wyczytywano za każdą próbą rejestracji. Spotkania KKP odbywały się co najmniej raz w tygodniu. Jeździłem więc do Gdań-ska, kumulując w sobie wiedzę, jednak nikt na początku z niej nie korzystał. Nie było na to sposobu. Po powrocie ruszałem zaraz w teren. Wsiadałem w samochód, na szczęście z kierowcą, i nim koło obróciło się raz za bramą firmy, już spałem. Byłem zawsze tak utłuczony, że potrafiłem spać wszędzie i w każdej sytuacji. To dotyczyło całego tamtego okresu. Raz jechaliśmy żukiem1, który miał różne opony, jedne radialki, inne nie. Na szosie była szklanka. Kierowca nie panował nad samochodem i wypadał co rusz z drogi, a ja mimo to spokojnie spałem. Kierowca był chyba kapuchą, bo zatrudnił się u nas ni z gruszki, ni z pietruszki po moim zaangażowaniu się w Związek i ciągle chciał ze mną robić jakieś interesy. Jednak na śliskiej szosie nawet on się zdumiał: – Jak pan może spać, kiedy śmierć zagląda nam w oczy?! –wrzeszczał, szarpiąc mnie za odzież. Rzeczywiście leżeliśmy w rowie. Po trzeciej wywrotce kazałem zawrócić do firmyi nie pojechałem w teren. Był to jedyny raz, gdy mogłem spotkać się z Pietkiewiczem w godzinach pracy. Przy którymś powrocie z Gdańska zatłoczonym pociągiem padłem ze zmęczeniana podłogę wagonu. Wówczas pociągi jeździły nieco szybciej niż teraz, gdy piszę te słowa. Jednak dojazd z Białego zabierał prawie całą noc. Po całodniowych, stresujących posiedzeniach, drugą noc zajmował powrót. Podłożyłem pod głowę torbę podróżną,powiedziałem „raz kozie śmierć” i już spałem. W pewnym momencie coś mnie obudziło. Spostrzegłem na moim prowizorycznym podgłówku czyjąś głowę. Przetarłem oczy, bo wydało mi się, że na ramionach tego człowieka zobaczyłem naramienniki, a na nich gwiazdki. – No pięknie, jeśli to milicjant – przeleciało mi przez głowę. Wszyscy milicjanci mieli u nas zszarganą opinię. Przyjrzałem się i odetchnąłem z ulgą. Spał ze mną kapitan wojska. Poczułem się raźniej.Po miesiącu byłem przeźroczysty ze zmęczenia. Nie dziw, że nikt nie darzył mnie zaufaniem. Takiemu osobnikowi ufać nie można, wszakże może być nie z tego świata,jakąś zjawą. Trzeba jednak przyznać, że po Gdańsku snuło się wówczas sporo takich zjaw. Kiedyś, gdy jak zwykle nad ranem z nocnego pociągu dotarłem do siedziby Związku, zastałem tam Andrzeja Słowika z Łodzi – przywódcę strajku tramwajarzy,wówczas szefa MKZ-u łódzkiego. Również tylko co zjawił się w Gdańsku i stał w oknie. Spojrzałem i wydało mi się, że przebijają przez niego słabe światła ulicy. On także nie budził zaufania, nie powierzyłbym mu nawet piaskownicy, a co dopiero kraju. A jednak  to tacy ludzie mieli decydować o jego losie. (...) Należało więc z tym żyć i działać, tym bardziej, że naszą podstawową bronią było SŁOWO, słowo głoszone wszem i wobec. Należało je głosić publicznie, bo z chwilą, gdy wychodziliśmy na mównicę, nie cierpiało tajności. W okresie powstania Solidarności SŁOWO niwelowało działania nawet najbardziej przebiegłej agentury. W moich kontaktach z Pietkiewiczem różniły nas także kwestie obiektywne, na które nie mieliśmy wpływu. On pochodził z Wileńszczyzny. Do tego miejsca wracał wspomnieniami ciągle i one napędzały jego życie. Był w wieku, gdy do dzieciństwa wraca się jak do dnia dzisiejszego. Przeniósł to do Związku, co mnie zdumiewało i przeszkadzało. Efektem tej tęsknoty była próba przeniesienia na grunt Białegostoku symbolu  Wilna – trzech krzyży stojących na wzgórzu. Tej sprawie Pietkiewicz poświęcił się w całości. Organizował konkurs pośród miejscowych artystów, gromadził środki ze składek społecznych. Za swego życia nie zrealizował wymarzonego projektu, a to, co powstało później, raczej by go nie usatysfakcjonowało (...)".

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną