Dlaczego USA zaatakowały Syrię?

0
0
0
/

Amerykanie przeprowadzili dziś zmasowany atak na pozycje „Państwa Islamskiego” w Syrii. Przypomina on jednak aplikowanie aspiryny pacjentowi polewanemu jednocześnie wodą na mrozie. Polityka Waszyngtonu nadal kreuje warunki dla destabilizacji tego państwa i wzrostu sił ekstremistycznych.

 

Rzecznik Pentagonu John Kirby poinformował dziś przed południem, że siły amerykańskie wraz z „narodami partnerskimi” przeprowadziły atak na pozycje „Państwa Islamskiego” w Syrii. Uderzenie skierowano na kwaterę główną takwirystów w mieście Ar-Rakka ale także na Dajr Ez-Zaur, oraz okolice Aleppo i Hasaki. Łącznie, według amerykańskiego komunikatu, zaatakowano czternaście celów z pomocą bombowców, myśliwców i rakiet Tomahawk wystrzelonych przez okręty US Navy. Według informacji w ataku partycypowały Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn, Jordania, zaś Katar miał „zapewnić wsparcie”. Trudno w tej chwili określić na czym miał polegać ich udział jedynie Jordańczycy przyznali, że brali bezpośredni udział w ataku wysyłając nad Syrię swoje myśliwce.

 

Co ciekawe powiązane z syryjskimi rebeliantami londyńskie „Syryjskiej Obserwatorium Praw Człowieka” opierając się rzekomo na informacjach z Syrii twierdzi, że Amerykanie i ich sojusznicy zaatakowali także pozycje organizacji Dżabhat Al-Nusra – oficjalnego skrzydła Al-Kaidy w Syrii, które jednak pozostawało w konflikcie z „Państwem Islamskim” i ściśle współpracowało z rebeliantami popieranymi przez Zachód. Według Obserwatorium zginęło co najmniej 30 członków tej pierwszej organizacji. Zresztą irańska PressTV twierdzi, że naloty miał znacznie szerszy zasięg i składały się nań ataki na 50 różnych punktów, z tego 20 na zidentyfikowane pozycje „Państwa Islamskiego”.

 

Jak podało syryjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych przedstawiciel Syrii przy ONZ został jeszcze wczoraj poinformowany przez Amerykanów o planowanym uderzeniu. Stosowny list miał otrzymać, za pośrednictwem irackiej dyplomacji, także syryjski minister spraw zagranicznych Walid Al-Moallem, jak twierdzi jego biuro prasowe, cytowane dziś przez agencję SANA. W komunikacie damasceńskiej dyplomacji podkreślono jedynie wolę dalszej współpracy z władzami Iraku w walce z ekstremistami.

 

Jeśli atak Amerykanów i ich sprzymierzeńców był skierowany także przeciw Dżabhat Al-Nusra wskazuje to na całkowite zapętlenie amerykańskiej polityki w regionie. Organizacja ta z jednej strony jest skrzydłem Al-Kaidy, z drugiej jest najsilniejszym, obok murszejącej ale nie mniej ekstremistycznej koalicji tak zwanego „Islamskiego Frontu”, ugrupowaniem wśród tych zwalczających legalne władzy Syrii i jednocześnie pozostających w konflikcie z „Państwem Islamskim”. To właśnie Dżabhat Al-Nusra pozostaje główną siłą rebelii w południowej części Syrii i wokół Damaszku. Nie jest tajemnicą, że „Islamski Front” jest sponsorowany przez Arabię Saudyjską, a Dżabhat Al-Nusra kasuje przelewy od bogatych szejków nie tylko z tego kraju, ale i Kuwejtu, Bahrajnu czy Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Jednocześnie właśnie te kraje wzięły udział w dzisiejszych bombardowaniach.

 

Izrael z odsieczą dla Al-Kaidy

W tym samym czasie, to jest dzisiejszym przedpołudniem, inny, jeszcze bliższy sojusznik Waszyngtonu, wkroczył na scenę odgrywając rolę „powietrznych sił zbrojnych Al-Kaidy” jak złośliwie zauważyła znana syryjska blogerka o pseudonimie Mimi Al-Laham. Rankiem Izraelczycy zestrzelili dwa syryjskie myśliwce prowadzące operację właśnie przeciw Dżabhat Al-Nusra na Wzgórzach Golan. Według komunikatu Izraelczyków syryjskie samoloty miały „przyjąć agresywną pozycję” i „naruszyć przestrzeń powietrzną Izraela”. Pomijając fakt, że część Wzgórz Golan to w istocie teren bezprawnie okupowany przez Izrael od kilkudziesięciu lat, to okoliczności zestrzelenia syryjskich samolotów wskazują, że albo znajdowały się one jeszcze nad nieokupowaną częścią wyżyny, albo bojówkarze syryjskiego skrzydła Al-Kaidy bardzo swobodnie poczynają sobie na terytorium kontrolowanym przez Izraelczyków, którzy najwyraźniej zwalczają na nim tylko żołnierzy syryjskiej armii. Nie byłby to zresztą pierwszy przykład tego typu przyzwolenia Tel-Awiwu dla ekstremistów z ugrupowania szczególnie aktywnego właśnie na południowym pograniczu Syrii.

 

Amerykański atak następuje po tym jak Barack Obama wdrożył plan przekazania tak zwanym „umiarkowanym rebeliantom” 500 milionów dolarów. Administracja intensywnie lobbowała za takim rozwiązaniem w Kongresie znajdując w tym sprzymierzeńców nie tylko wśród neokonserwatywnych republikanów takich jak John McCain ale też w osobach, uważanych nawet wśród Demokratów za niechętnych rozszerzaniu amerykańskiego zaangażowania na Bliskim Wschodzie, Harry Reida (szafa frakcji demokratycznej w Senacie) i Nancy Pelosi (lidera kluby Demokratów w Izbie Reprezentantów).

 

Sprzeczności amerykańskiej polityki znalazły odzwierciedlenie właśnie w debatach Kongresu z początku września nad udzieleniem prezydentowi Obamie pełnomocnictwa dla „autoryzowanego użycia siły” na Bliskim Wschodzie. Dla wielu kongresmanów z obu partii głównym zmartwieniem było nie „Państwo Islamskie” lecz kwestia czy ataki na nie przy okazji nie „wzmocnią Asada”, którą to możliwość za wszelką cenę chcieli wykluczyć. Jack Goldsmith, dawny wysoki urzędnik Departamentu Stanu z czasów Busha juniora, profesor Harvardu nadal wpływowy na Kapitolu, narzekał na „brak strategii […] po co idziemy do Syrii” i przekonywał, że walczyć z „Państwem Islamskim” można tak, aby „służyć polityce Stanów Zjednoczonych w Syrii (wzmocnieniu pozycji umiarkowanych rebeliantów, osłabieniu pozycji Asada)” – jak pisał jeszcze 27 sierpnia na blogu Lawfare.

 

Zmiana reżimu nada w planach?

W ramach amerykańskiej elity ciągle silne jest przekonanie, że wojna pośredników jaką animują przecież w Syrii już czwarty rok, ciągle warta jest prowadzenia aż do osiągnięcia jej celu czyli tego co zwykło się nad oceanem określać „zmianą reżimu”. Amerykańscy politycy zawzięcie głoszą nadal legendę o „umiarkowanych rebeliantach” mimo, że nawet sprawa ściętego niedawno przez „Państwo Islamskie” dziennikarza Stevena Scotloffa, który został dosłownie sprzedany tej organizacji za kilkadziesiąt tysięcy dolarów przez ugrupowanie, często definiowane na zachodzie właśnie jako „umiarkowane”, dowodzi że wizje Amerykanów mają tyle wspólnego z rzeczywistością co pustynna fatamorgana.

 

Co ciekawe inaczej niż wśród polityków, na łamach amerykańskich mediów przebijają się też inne głosy. Na łamach „New York Times” 15 września ukazał się artykuł Ahamada Saliha Khalidiego z brytyjskiego Oksfordu, współpracującego z londyńskim Chatham House, który już tytułem swojego artykułu wzywał: „By zgnieść ISIL zawrzyjcie umowę z Asadem”. Autor odrzucił całkowicie przekonanie o istnieniu poważnej „umiarkowanej siły” po stronie antysyryjskiej rebelii. Podkreślał, że wszystkie jej ważniejsze ugrupowania funkcjonują w ramach sekciarskiej ideologii opartej na wrogości wobec wszystkich nie mieszczących się w ich wizji prawowiernego islamskiego ustroju wywiedzionego z sunnizmu. W dodatku wiele z tych ugrupowań w przeszłości kooperowało z „Państwem Islamskim” i nie ma żadnej gwarancji, że nie będą tego robić ponownie.

 

Niejako potwierdzeniem słów Khalidiego były wiadomości AFP z 12 września, powłującego się między innymi na dobrze poinformowane w kwestii układów w szeregach wrogów prezydenta Al-Asada wspomniane londyńskie „Syryjskie Obserwatorium…”. Francuska agencja ujawniła, że szereg tak zwanych „umiarkowanych” ugrupowań składających się na Syryjski Front Rewolucyjny uzgodniło rozejm z Państwem Islamskim dla wspólnej walki z „nusajryckim reżimem” czyli władzami Syrii. Nota bene sekciarski język uwypuklający alawicką konfesję Baszara Al-Asada wiele mówi o ideologicznym nastawieniu rzekomo umiarkowanego ugrupowania, które dotychczas było przedstawiane jako „najlepsza szansa zachodu na zwalczenie islamistów” – jak pisano na stronie prestiżowego amerykańskiego dwumiesięcznika „Foreign Policy” jeszcze 11 marca tego roku.

 

W swoim artykule cytowany wcześniej Khalidi uznał, że jedyna siłą zdolną do pokonania ekstremistów w Syrii jest armia i oficjalne struktury państwowe. Maniakalne dążenie Amerykanów do ich delegitymizacji, osłabienia i obalenia Khalidi łączył z wpływami monarchii Zatoki Perskiej, przede wszystkim Arabii Saudyjskiej, które rozgrywają w Syrii swoją regionalną wojnę przeciw Iranowi, nie licząc się z kosztami. Khalidi oskarżył je wprost o wspieranie ekstremistycznych ugrupowań, a co najmniej przymykanie oczu na ich wspieranie przez własnych zamożnych obywateli. Podobny pogląd w artykule dla branżowego amerykańskiego portalu Al-Monitor wyraził 18 września Edward Dark – którego warto czytać o tyle, że pod pseudonimem tym kryje się publicysta do dziś mieszkający w Aleppo – epicentrum syryjskiego konfliktu, a właściwie w tym co po nim zostało.

 

W co gra Waszyngton?

Szef syryjskiej dyplomacji określił dziś jako „śmieszną” amerykańską narrację o „wspieraniu umiarkowanych rebeliantów” przy jednoczesnej odmowie współpracy z legalnymi władzami Syrii, na które te ostatnie według niego są gotowe. Al-Muallem ma rację. Jeśli Stany Zjednoczone faktycznie chcą stabilizacji na Bliskim Wschodzie i zniszczenia groźby reprezentowanej przez „Państwo Islamskie” w pierwszej kolejności powinny zaprzestać swoich działań na rzecz „zmiany reżimu” w Damaszku oraz powściągnąć przed tego rodzaju proxy war Izrael i monarchie Zatoki. W przeciwnym razie działania Waszyngtonu będą przypominały leczenie skutków choroby przy jednoczesnym ciągłym tworzeniu warunków dla rozwoju epidemii.

 

Być może jednak, wbrew oficjalnej retoryce, „Państwo Islamskie” to dla Waszyngtonu narzędzie a co najmniej ambiwalentnie traktowana i wykorzystywana okoliczność. To dzika pirania mącąca wodę, a jak wiadomo w mętnej wodzie łatwiej złowić upatrzone przez siebie cele. Polityka Saudów i Izraela daje przesłanki do stawiania takich hipotez. Wszak i Waszyngtonu, i Tel-Awiwu, i Ar-Rijad podzielają wspólny cel polegający na osaczeniu Iranu, a wiec zniszczeniu jego wpływów w regionie, w Damaszku, w Bejrucie W tym bynajmniej „Państwo Islamskie” nie przeszkadza. Mało tego, jego pojawienie się pozwoliło Amerykanom i ich arabskim sojusznikom na to, czego nie umożliwił nawet fatalny tak chemiczny na przedmieściach Damaszku z sierpnia 2013 r., noszący znamiona prowokacji. Na bezpośrednią militarną interwencję na terytorium Syrii. W co gra Waszyngton? Jego stosunek do władz Syrii będzie kluczową wskazówką.

 

Karol Kaźmierczak

fot. creative commons

 

© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

 

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną