Armagedon trwa!

0
0
0
/

Wydaje się, że zarówno w świecie, jak i częściowo w Polsce opcja zdrowego rozsądku niemal całkowicie skapitulowała w stosunku do opcji poprawności politycznej w sprawie – jak go nazywam – politycznego homoseksualizmu.

  Nie, nie chodzi mi o mniej czy bardziej głośne przypadki polityków homoseksualistów (choć o tym też za chwilę będzie mowa), lecz o coś takiego, co można nazwać polityką pro homoseksualną. Łączy się z tym, oczywiście, gdzieniegdzie urzeczywistniana już w polskim realu tzw. edukacja seksualna, w przedszkolu (!!!) i w szkole (od czwartego roku życia, co zdrowy rozsądek musi uznać za absurd) i cała gama działań na młode umysły, mających niejako przekonać je do zrównania „homo-” z „hetero-” i oswoić je z dotychczas nieuznawaną „normalnością” tego pierwszego. Warto przypomnieć, że Lech Kaczyński, jako prezydent Warszawy, przed kilkunastu laty nie dopuścił w ogóle do tzw. Parady Równości, przekształcającej się w tęczową paradę tzw. „dumy gejowskiej”, tymczasem teraz, niedawno, odbyła się właśnie „Parada Równości”, gdzie m.in. wystąpił znany polityk, kandydat na wiceprezydenta naszej stolicy, wraz ze swoim partnerem seksualnym. I nikt się nie oburzył, nikt nie powiedział na ten temat złego słowa. Polityk ów jest byłym wiceministrem, częstym uczestnikiem paneli telewizyjnych, gdzie wyróżnia się tym, że swoją wrogość wobec obozu rządzącego wypowiada językiem, który kiedyś nazywano parlamentarnym, nie używając inwektyw i nikogo nie obrażając, i nawet kiedy kłamie lub stosuje oceny nie oparte na rzeczywistości, to robi to w gładkim stylu, choć chwilami nie udaje mu się ukryć „niepoprawnych” uczuć wrogości lub nienawiści wobec przeciwników politycznych. Pewnie dlatego jest często zapraszany. Najwidoczniej ciągłe próby czynione z myślą: „jak daleko możemy się posunąć” przyniosły pożądany efekt – strona zdroworozsądkowa została zneutralizowana, uznała tzw. „wartości europejskie” (akceptacja homoseksualnej „orientacji seksualnej” jako mniejszości – w demokracji mniejszość to nienaruszalna świętość – jest z tych „wartości” jedną z najważniejszych), a jeśli nawet nie uznała, to przecież nie protestuje. Przed kilku laty dowiedzieliśmy się, że poseł Godson, duchowny ewangelikalny który odważnie (tak, od jakiegoś czasu wymaga to odwagi, przynajmniej intelektualnej) homoseksualizm nazwał za Biblią grzechem, przyjaźnił się z posłem Biedroniem. Widzę w tym zgodne z zasadą obowiązującą chrześcijan oddzielanie grzechu, który jest brzydki i należy go potępiać, od grzesznika, którego trzeba szanować i kochać. Ostatecznie wszyscy przecież grzeszymy (jakkolwiek jeden mniej, drugi więcej i to stanowi różnicę). Panu Godsonowi zresztą się nie dziwię, poseł Biedroń jest mężczyzną sympatycznym, pełnym wdzięku, prawie zawsze uśmiechniętym i pewnie miło jest się z nim przyjaźnić. Piszę to bez żadnych podtekstów. Jego wybór na prezydenta Słupska przed blisko czterema laty wszystkie opcje polityczne uznały zdaje się za swoisty listek figowy dla „kseno- i homofobicznej”, katolickiej Polski, jako państwa członkowskiego Unii Europejskiej. W każdym razie oburzenia ze strony nawet „konserwatywnych nacjoli”, nie mówiąc o duchowieństwie i hierarchach kościelnych, nie było żadnego A jednak, kiedy się dobrze zastanowić, to przychodzi człowiekowi do głowy, że pewne rodzaje grzechu rzucają silny cień na grzesznika i tak na pewno jest z homoseksualizmem (Biblia nazywa go obrzydliwym). No bo jak takie rzeczy można w ogóle robić?! Mam zwłaszcza na myśli homoseksualne stosunki miedzy mężczyznami, bo jakoś dwie dziewczyny czy kobiety w miłosnym uścisku nie wywołują u mnie odruchu wymiotnego (a dwóch chłopaków czy zwłaszcza dojrzałych mężczyzn – tak!), co nie znaczy, że chcę w ten sposób usprawiedliwić pamiętną wypowiedź posła Węgrzyna, który wyraził coś w rodzaju zachwytu „pięknem” lesbijskiej „miłości”, zdradzając w ten sposób swoje zdecydowanie heterogeniczne zainteresowanie takimi paniami. Wszelako głębię wyrafinowanych gustów owego posła pozostawmy na boku. No i oczywiście, różnica jest tylko w reakcji fizjologicznej, ocena moralna pozostaje ta sama. Tzw. geje (czyli po angielsku wesołki), rzadziej lesbijki, usprawiedliwiają się w ten sposób (jeśli w ogóle się usprawiedliwiają), że oni na swoją orientację seksualną nie mieli i nie mają wpływu, płeć przeciwna w żadnym razie erotycznie ich nie pociąga, wobec czego nie mają wyjścia, nie każdego stać jest na ascezę i rezygnację z życia seksualnego w ogóle. Na wspomnienie, że to się leczy, są sceptyczni, nie dowierzający, a najczęściej wyrażają gwałtowny sprzeciw, jak gdyby ktoś chciał im odebrać jakieś wielkie dobro, do którego są bardzo przywiązani.( Zagraniczne) przykłady wyleczeń, w istocie nieliczne, ale spektakularne, nie robią na nich żadnego wrażenia. Większość spośród nich to ludzie niewierzący, więc nie mają poczucia grzechu związanego z szóstym przykazaniem. Nie napisałbym tego wszystkiego dwadzieścia czy więcej lat temu, ale obecnie, już od dłuższego czasu, kwestie orientacji seksualnej, „mniejszości” seksualnej (ten cudzysłów nie dotyczy liczebności, lecz tylko zastosowania tego pojęcia), związanej z nimi ideologii gender – wkroczyły szeroką falą do życia publicznego i zatraciły tym samym swoją dawną intymność. Dwadzieścia czy więcej lat temu nikogo nie obchodziło czyjeś wynaturzone życie erotyczne, gdyż nie wychodziło ono na ulicę, co najwyżej plotkowało się o takich przypadkach wśród artystów i pisarzy. A teraz przyszła owa „tęczowa duma gejowska” i ideologia gender, a więc możliwość (de facto nie istniejąca) wyboru płci i orientacji seksualnej; weszła ona do wyższych uczelni (chociaż jest z gruntu nienaukowa) i wchodzi już, jak wspomniałem, do szkół i przedszkoli razem z edukacją seksualną. Publicysta katolicki, nie bez racji, pisze w związku z tym: „Molestatorzy u drzwi!” Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że jesteśmy w obliczu trwającej już długi czas wojny, którą opcja zdroworozsądkowa, jako się rzekło, przegrywa z kretesem. Jest to wojna nie militarna, ale w pewnym sensie też bardzo groźna, pozostawiająca w polu (moralnie) rannych i zabitych. Nauka nie dowiodła istnienia genu homoseksualizmu, lecz gejom i zwolennikom wojującego homoseksualizmu, żądającym dla niego akceptacji społecznej, nie przeszkadza to dowodzić, że coś takiego istnieje i że homoseksualna „orientacja” jest nieodwracalna i, oczywiście, nieuleczalna. Podwiązanie środowisk LGBTQ pod pojęcie mniejszości społecznej, było podwójnym majstersztykiem strony ideologicznej. Nadało bowiem homoseksualistom, a zwłaszcza środowiskom związanym z homoseksualizmem politycznym, swoisty immunitet i w sposób sztuczny wytworzyło pewien dystans do tego, co ci panowie „tak naprawdę” ze sobą robią. Wyżej napisałem już, dlaczego pomijam lesbijki, nie zapominając, że są to również ofiary wynaturzenia. Trudność w czasie owego Armagedonu, czyli bitwy ostatecznej, jaką trzeba stoczyć w tej sprawie (a Polska wydaje się ostatnim już w Europie bastionem zdrowego rozsądku w tej mierze), właśnie na tym polega, że wszelkie „pociski”, kierowane przeciwko homoseksualizmowi tout court, odbijają się od tarczy owego immunitetu i owej „świętej” zbitki słownej: mniejszość społeczna. A może ona być przezwyciężona jedynie poprzez nieustanny „ostrzał artyleryjski” w wykonaniu publicystów, naukowców, obrońców moralności, którego celem musi stać się nie mniejszość seksualna, lecz sama istota homoseksualizmu jako wynaturzenia, jako jakiejś mózgowej skazy, którą można leczyć, choć nie zawsze skutecznie, zwłaszcza bez żarliwej współpracy osoby zainteresowanej. Ten sam ostrzał artyleryjski musi objąć zarówno ideologię gender, jako z gruntu nienaukową, sprzeczną z podstawową wiedzą biologiczną, jak i edukację seksualną dzieci i młodzieży, która musi być odrzucona, zwłaszcza siłą wiedzy i morale ich rodziców. Ale ci ostatni muszą być dobrze, czyli przede wszystkim prawdziwie poinformowani i to też jest zadanie do wykonania. Tymczasem bowiem o istocie homoseksualizmu, w obawie przed oskarżeniami o homofobię, a także w przekonaniu, że wszyscy wiedzą o tym, co trzeba i z wielu innych przyczyn na ogół wcale się nie pisze i nie mówi. Armagedon trwa i musi w nim zwyciężyć zdrowy rozsądek, bez względu na koszty i obawy, których może być wiele. Ale to nie my, tzw. heterycy, ze swoją niechęcią czy nawet (naturalnym skądinąd) odrazą w stosunku do homoseksualizmu mamy się ukrywać i milczeć, lecz to oni powinni, jeśli już muszą pozostać przy swojej „orientacji”, wycofać się do swoich dawnych nisz i jedynie we własnych mikro środowiskach ujawniać te seksualne preferencje. Tak jak było przed trzydziestu czy czterdziestu laty.

 

Źródło: prawy.pl

Najnowsze

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną