Magistra inżyniera do rozwożenia obornika szukam, czyli Ministerstwo Szkodnictwa Wyższego

0
0
0
/

Według nowej doktryny lansowanej od 1989 roku szkoła nie jest miejscem, gdzie się kogoś uczy i ów zdobywa konieczną mu w życiu wiedzę, tylko obszarem działań realizacji programu Ministerstwa Edukacji Narodowej i miejscem pracy nauczyciela, który realizuje program ministerstwa. I tak jest od podstawówki do studiów wyższych. Szczególnie na tych ostatnich, jak w lustrze odbija się cały system edukacyjny w Polsce. Który jednocześnie jest drogi, niewydolny i tak naprawdę niczego nie uczy. Może czas sobie odpowiedzieć, po co nam dwa ministerstwa edukacji, skoro poziom szkolnictwa już dawno osiągnął poziom dna i coraz bardziej dołuje. Być może w celu osiągnięcia poziomu szkolnictwa na tym mitycznym dla Polaków przez wiele lat Zachodzie. Gdzie się już niczego nie uczy tylko degeneruje dzieci i młodzież, żeby stworzyć z nich posłuszne, prawomyślne narzędzia. Magistra inżyniera do rozwożenia obornika szukam! Kilka lat temu, kiedy jeszcze polscy pracodawcy na prośbę o podwyżkę odpowiadali „na twoje miejsce mam dziesięciu” w jednej z gazet pojawiło się ogłoszenie „Magistra inżyniera do rozwożenia obornika szukam!”. Pracownika szukał właściciel kilkuhektarowej gospodarki, który potrzebował osób do pracy przy jesiennym nawożeniu. Dyplom był konieczny, bo ogłoszeniodawca był pewien, że osoby z pełnym wykształceniem wyższym inżynierskim najlepiej jeszcze po studiach rolniczych najszybciej sobie z takim zadaniem poradzą, a on zaoszczędzi czas, który musiałby przeznaczyć na przyuczenie. Ja bym to skomentował - żeby się przypadkiem nie zdziwił, jak mu z powodu dwóch lewych rąk i braku mózgu jakiś magister inżynier rolnictwa rozwaliłby ciągnik i rozrzutnik do obornika. Dziś takich ogłoszeń nie ma, ale tylko dlatego, że praktycznie nie ma bezrobocia. Poziom dna i pięć metrów mułu Programy wielu kierunków studiów to tylko suma wypadkowa zapotrzebowań godzinowych etatów poszczególnych profesorów i doktorów. Stąd w programie mnóstwo przedmiotów z d… wziętych. Jakieś ścieżki edukacji regionalnej na dziennych studiach licencjackich z historii, jakieś gendery, czy inne przedmioty z chmur. Poziom studiów humanistycznych jest żenujący. Humanista przed wojną znał łacinę, grekę, ze trzy języki współczesne, a skala oczytania i elokwencji po ówczesnej maturze przebijała współczesnego profesora zwyczajnego. Dziś mamy pseudo-humanistów, którzy nie odróżniają Joyce’a od Kafki, a Michał Anioł (a właściwie Michael Angelo) kojarzy im się z animowanymi żółwiami ninja. Nawet absolwenci zniszczonych przez Buzka i ministra Handke w 1999 roku liceów do tego czasu mieli większą wiedzę i umiejętności niż dzisiejsi licencjaci i magistrzy. Ówczesne licea to były jeszcze takie małe akademie, które uczyły wszystkiego na przyzwoitym poziomie, więc trzeba było to zniszczyć. Co więcej osoby, które dziś kończą studia , kiedyś nie poradziłyby sobie w przyzakładowej zawodówce, albo w szkole Zakładu Doskonalenia Zawodowego będącego wówczas miejscem zsyłki dla najgłupszych i najbardziej rozrabiających. Tylko, że z tych szkół wyszły tysiące fachowców, których w większości przytuliły stare kraje Unii Europejskiej. A ci którzy ocaleli i pozostali są świetnie zarabiającymi fachowcami w tak trudnych zawodach jak cieśla, stolarz, murarz, tynkarz, czy ślusarz. Szkoły oderwane od rzeczywistości i rynku pracy Czemu więc szkoły nie dostosują swoich kierunków do rynku pracy? Z dwóch przyczyn: po pierwsze dotacje od ministerstwa i czesne od studentów wystarcza na bezpieczne, finansowe funkcjonowanie tych szkółek za dychę i obsługującej ją kadr wyrobniczych. W końcu frajerów nie sieją, tylko sami na uczelnie przychodzą. A po drugie nie ma odpowiedniej kadry, żeby prowadzić na właściwym poziomie kierunki zawodowe, a nie pseudo-humanistyczne. Sławetna reforma Buzka i ministra Handke (oby za to obaj z piekła nigdy nie wyszli) rozwaliła technika i szkoły zawodowe, a ich kadrę rozsiała po emeryturach, rentach, emigracji i własnej działalności. Poza tym jest ciężki opór „kadry naukowej”, z której zdecydowana większość obok nauki nigdy nawet nie leżała. I nie potrafiłaby nauki rozpoznać nawet wtedy, gdyby ona wyskoczyła z krzaków i kopnęła ich w... Ponieważ rolą pracowników naukowych niższego i średniego szczebla wcale nie jest, żeby kogoś cokolwiek nauczyć, tylko żeby przetrwać w tej pracy. Z kolei sami studenci też wcale nie oczekują, że studia czegoś ich nauczą, tylko że zapewnią wychodzony papier. A same egzaminy traktują jako dopust Boży, nawet a może zwłaszcza wtedy, kiedy nic nie umieją (a w zasadzie nie umią).  

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną