Minął piątek 10 sierpnia 2018 r. Warszawa zadrżała w posadach. Pan prawie już kandydat na kandydata na ważny urząd ogłosił donośnym głosem: „Zdelegalizować Obóz Narodowo-Radykalny!” I dodał: „Jeżeli wygram wybory, to w warszawskim ratuszu powstanie komórka, która będzie się sprzeciwiać, dokumentować i walczyć ze wszystkimi przejawami rasizmu i faszyzmu”. Aktywna i doniosła to będzie komórka. Będzie doniosła i będzie donosiła. Jak na poważną komórkę przystało.
Słowa pana Rafała brzmiały w 18 dzielnicach przez 18 godzin. A może dłużej. Ludzie spać nie mogli, dzieci bały się huśtać, robotnicy nie mogli się skupić, a sąsiad zachwiał się niespodzianie. Ale ja nie bałem się słuchać tych słów. Dotarły do mnie, choć jestem przygłuchy i z małego miasta.
W tej ważnej chwili, gdy słowa Rafała unosiły się nad Warszawą, siedziałem spokojnie na ławce, w cieniu śmietnika na Mokotowie. Dzień chylił się ku zachodowi, gospodynie spacerowały ze swoimi czworonożnymi pociechami. Spacerowały przepisowo w kagańcach, na smyczach. Pociechy oczywiście, a gospodynie z workami w kieszeniach. „Piękny, obywatelski krajobraz” – pomyślałem. I nie przestawałem siedzieć i cieszy swoje zmysły ekologicznymi zapachami rozkładających się resztek poobiednich, widokami walających się odpadów roznoszonych przez koty i inne stworzenia boże. „Dobrzy ludzie tu mieszkają” – przemknęła myśl. Dzielą się tym, co mają najlepszego. A Magistrat warszawski nie przeszkadza. Ekologiczne dokarmia gryzonie, ptaki i robale.
Spokój mej duszy zakłócały słowa Rafała, które usiadły na daszku pobliskiego śmietnika i krzyczały: „Zdelegalizować! Oni nawołują do nienawiści. Oni są jak faszyści”. Słuchałem i coraz bardziej siedziałem. Bo coraz bardziej czekałem na Rafała. Zrozumiałem, że tylko on może zatrzymać falę faszyzmu, upałów, nienawiści, braku nowoczesności i Internetu, klaustrofobii i ksenofobii w stołecznym mieście. Dlatego czekałem. Czekałem nie dla siebie, ale dla przyszłych pokoleń warszawiaków czekałem.
Siedziałem i czekałem. Ławka nie była podpisana, ale była świeżo malowana, więc pomyślałem, że może przyjdzie pan Rafał i zapyta o moje troski, bóle w kręgosłupie i pozostałe niepokoje egzystencjalne. Brakowało mi jego pociechy. Więc wyciągnąłem z biodegradowalnej reklamówki nowe wydanie Morina i zacząłem czytać na głos , po francusku. Moje skołatane serce i sąsiad opierający się twarzą o trawnik, poruszyli się niespokojnie.
Chmury nagle wzburzyły się nad Mokotowem. Jakieś grzmoty, jakieś łomoty i huk. Twarz Bronisława Geremka pojawiła się na nieboskłonie. Morin wypadł mi z ręki. Chwyciłem się ławki Rafała i spojrzałem. A jak tak spojrzałem to zrozumiałem. Dzień się jeszcze bardziej przechylił, podobnie jak sąsiad na ławce obok. Rafała ni widu, ni słychu. Serce mi kołatało.
I nagle cisza. Byłem tylko ja, ławka, pragnienie bycia nowoczesnym antyfaszystą i niewyraźny sąsiad obok. To było olśniewające doznanie, jakby parada Równości przejechała mi przez wyobraźnię. „Tęczowym antyfaszystą zostać” - pomyślałem. I w tej chwili nadjechał bus, wyskoczyła blondynka z brunetem, krzyknęli: „Precz z faszystami”! Strzelili fotkę na tle, wsiedli i odjechali. Ławki mi nie zabrali. Powiedzieli, że mogę sobie zabrać na działkę. „Ale ja nie mam działki!” - zawołałem. Kto mi da działkę? Mam tylko ławkę. Pójdę do Magistratu i poproszę. Metodą na kuratora. Może być w Centrum albo w Wilanowie.
Gdy tak za nimi wołałem, to sąsiad z ławki obok mocno wsłuchany w odgłosy matki Ziemi, lekko się poruszył i spytał: „Czy to moja stara wołała do domu?”. „Nie” – odpowiedziałem. I dodałem: „Krzyczą na faszystów”. Wstałem. Wziąłem ławkę i poszedłem szukać działki na mieście. Sąsiad leżał niewzruszony.
Felieton ukazał się w „Tygodniku Solidarność”