Roman Dmowski, człowiek, Polak, przyjaciel i Maria Niklewiczowa

0
0
0
/

Tytuł tego artykułu to oczywiście nawiązanie do tytułu wspomnieniowej książki Izabeli z Lutosławskich Wolikowskiej wydanej w 1961 roku nakładem Komitetu Wydawniczego w Chicago, USA. Korzystamy ze wspomnień Marii z Lutosławskiej Niklewiczowej, siostry pani Izabeli. „Zima minęła [1937/38], stan zdrowia pana Romana nie polepszył się wiosną. Ciągle tętno 30 uderzeń na minutę i często arytmia. Nie mógł dużo czasu spędzać na powietrzu, bo męczyło go ubieranie się i schodzenie po schodach, a tęsknił do wsi. Postanowiliśmy więc wcześniej z nim wyjechać do Drozdowa, gdzie właśnie stałam się właścicielką ośrodka majątku rodzinnego. Dom był duży i wygodny, miejscowość piękna i Panu Romanowi znana. 18 czerwca 1938 roku samochodem w towarzystwie dra Łapińskiego wyjechaliśmy z Warszawy, do której nie miał już pan Roman za życia wrócić… Dwugodzinna podróż zniósł dobrze, pogoda była piękna i był rad, że znalazł się na wsi. Miał duży pokój z wyjściem na werandę oszkloną, gdzie mógł siedzieć nawet w chłodniejsze lub wietrzne dni. Lato było piękne, mieliśmy dom pełen - odwiedzali też pana Romana przyjaciele z Warszawy, dr Łapiński, Trajdos, Kowalski, dr Załuska, Giertych. Przyjeżdżał ks. Biskup Łukomski, którego pan Roman wysoko cenił i miał dla niego przyjaźń wielką. 9 sierpnia, dzień imienin, ale niepodobny do tych chludowskich, wesołych szumnych. Nie można było męczyć Solenizanta. Rano została odprawiona Msza św. na jego intencję, a po obiedzie dał się skłonić, byśmy się z nim sfotografowali. Często wybierał się do kościoła, ale bałam się dla niego zbytniego wysiłku, przecież był wtedy już tak słaby! Wobec tego poprosiłam J.E. Biskupa o pozwolenie odprawienia Mszy św. w domu, aby Pan Roman był na niej obecny. W pierwszych dniach września naznaczyliśmy dzień na to, by Msza św. była odprawiona. W przeddzień dzieci ustawiły ołtarz w salonie, a pan Roman przyglądał się temu. Mówiłam mu, że nazajutrz odbędzie się Msza św. na jego intencję, w czasie której wszyscy przystąpimy do Komunii św. i pytałam, czy i on będzie chciał być z nami. [caption id="attachment_78818" align="alignleft" width="300"] W domu państwa Niklewiczów i pod ich opieką spędził ostatnie miesiące życia.[/caption] Nazajutrz śliczna była pogoda, ustawiony ołtarz, (który za życia ks. Kazimierza Lutosławskiego był w jego domowej kaplicy), pełen kwiatów, świece w srebrnych kandelabrach, a jato tło – zieleń z drzew za oknami. Pan Roman rano mi powiedział, że chce być u spowiedzi i Komunii św. - przyjechał ks. Krysiak z Łomży, który odprawił Mszę św. Do Mszy służyli Ryś i Radzik, nastrój był podniosły. Pan Roman w czasie Mszy, po Komunii długo klęczał na przygotowanym klęczniku – prosiłam, aby usiadł, bo bałam się nie zasłabł ale nie słuchał... Po Mszy, kiedy przechodziliśmy do jadalnego, zatrzymał się pan Roman i zwracając się do ks. prałata Krysiaka odezwał się: – Dziękuję Księdzu Prałatowi za ten ostatni... – i nie dokończył. Lato się skończyło, zdrowie pana Romana co raz słabsze, wobec tego zdecydowaliśmy z mężem, że nie wrócę do Warszawy, tylko zostanę z panem Romanem w Drozdowie, dokąd mój mąż będzie dojeżdżał. Młodsze nasze dzieci już dorastające nie potrzebowały mej ciągłej opieki, mając najstarszą siostrę Krystynę, która dom prowadzi, a w danej chwili przede wszystkim potrzebował najtroskliwszej opieki Ten, dla którego byłam przybraną matką. W końcu września rozjechali się wszyscy, zostaliśmy z panem Romanem sami. Wstawał około 9, pił śniadanie i wychodził na taras, gdzie siedział czas jakiś, lub jeśli było chłodniej, na oszklonej werandzie. Lubił bardzo gruszę, co stała przy tarasie., mówił, że się do niej przywiązał (niestety zamarzła w zimie 39/40 r.), lubił widok, jaki miał ze swego pokoju na ogród i kościół z jednej strony, a na rozległą dolinę Narwi z drugiej. Życie jego przez te ostatnie pól roku to była już tylko wegetacja. Serce tak słabe, że w każdej chwili mogło przestać bić, skleroza, która sprawiała, że jego umysł, tak zawsze jasny, bywał czasami zaćmiony. Nie orientował się wtedy w czasie, wracał myślą do dawnych lat i mówił o nich, jakby chodziło o teraźniejsze, czasami zapominał o tym, że pomarli jego matka i bracia. Niekiedy zamyślił się, jakby w głąb siebie patrzył, ale już wyrazić nie mógł tego, co myślał... Boleśnie było nad wyraz patrzeć na to, widzieć jak uchodzi życie i zamiera umysł, tak potężny, tak wszechstronny... Lubił siedzieć przy kominku i patrzeć na palące się drzewo, a nawet poprawiać szczypcami, ale to pochylanie się nad ogniem przedstawiało niebezpieczeństwo, które mnie napawało obawą. Z polecenia lekarza miał zażywać lekarstwa, których brać nie chciał. Ile trzeba było interwencji, aby je przemycić! W zupie, skarżąc się, że kucharka się dziś nie popisała, w herbacie, której zmieniony smak przypisywaliśmy oczywiście własnościom wody drozdowskiej, co szeroko omawialiśmy przy stole – rzadko kiedy normalnie w kieliszku wody, jeśli pigułki lub proszki, to dodane do jedzenia, naturalnie osobiście przeze mnie. O jakiś czas przyjeżdżał lekarz z Łomży, dr Wejroch, aby sprawdzić stan zdrowia, zdumiewał się , że od tylu miesięcy trwa zawał serca, tętno stale 30 uderzeń na minutę. Przypisywał warunkom zupełnego spokoju, w jakich się znajduje to, że pan Roman żyje. Istotnie spokój tak mu potrzebny był zupełny – dzień do dnia podobny mijał bez pogorszenia i zdawało się, że może uda się jeszcze długo utrzymać go przy życiu. Niestety! W pół roku po przyjeździe do Drozdowa żyć przestał. Nadeszła zima [1938], lekko mroźna w tym roku, pan Roman co dzień siedział na werandzie ciepło ubrany, za szkłem, a jednak na świeżym powietrzu, na słońcu – lubił to. Zawsze wielką wagę przywiązywał do świeżego powietrza. Po południu siadywaliśmy zwykle w czytelni, przynoszono pocztę, listy i gazety. Czytałam panu Romanowi tytuły artykułów, lub wiadomości, na które reagował czasami silniej i obojętniej. W tym czasie umarł ks. Arcybiskup Teodorowicz, którego pan Roman dobrze znał i którego śmiercią przejął się. Kiedyś porządkując papiery znalazłam pionki od gry w „salta”, w którą wiele lat przedtem grywałam z panem Romanem w Krakowie. Było coś przejmującego w tym, iż drobny przedmiot przetrwał bez zmian od czasu, gdy człowiek pełen sił go używał, podczas gdy on sam dziś znajduje się u schyłku życia… Zaniosłam saltę panu Romanowi, uśmiechnął się, a na moją żartobliwą uwagę o tym, że mała dziewczynka, z którą grał saltę dziś jest przy nim jako siwowłosa kobieta, powiedział, całując mnie w rękę:  - O, to jest więcej niż rozczulające!  W Krakowie ongiś lubił żartować:  - Na starość będę w wózku jeździć, a Manitka będzie mnie woziła.  I wyprorokował sobie – wprawdzie nie dosłownie, bo na wózku nie jeździł, ale pod moją opieką starość swą spędził. Wieczne odpocznienie racz dać Panie Romanowi Dmowskiemu i Marii Niklewiczowej.

Źródło: prawy.pl

Najnowsze

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną