Oblicza wojny. Jedną z najstraszliwszych jej odmian jest los dzieci. Dziś i kiedyś. Niezmiennie. Najbardziej krwawą kartę zapisali tu Niemcy, w czasie II wojny światowej konstruując „wzorzec” postępowania wobec dzieci ze zniewolonych krajów. Pamięć o ich złowrogiej zbrodni trwa, dopóki żyją świadkowie – tamte dzieci…
Jednym z nich jest pan Jerzy Jeżewicz. O swoich wojennych losach opowiadał podczas trwającego od 29 września do 2 października Festiwalu Filmowego Niepokorni Niezłomni Wyklęci. Jako 2,5 letni malec trafił on do cieszącego się ponurą sławą dziecięcego obozu koncentracyjnego „na Przemysłowej” w Łodzi. Zgromadzono w nim dzieci zwiezione z różnych stron okupowanego kraju, ofiary łapanek i pacyfikacji; wśród nich nawet kompletnie maleńkie, liczące po 2 latka. Starsze, te od 8–go do 16 go roku życia musiały pracować od 6 rano do 18 tej. Młodsze, uznawane za bezużyteczne, skazywano na powolną śmierć z głodu i od licznych chorób.
Kiedy już – wspominał pan Jeżewski – nadeszło wyzwolenie, dzieciaki, którym udało się przeżyć piekło Przemysłowej, zbiły się w przerażoną grupę na placu obozowym, nie wiedząc co ze sobą począć a czasem nie mając pojęcia, kim są i czy przeżyli wojnę ich rodzice. Tragiczny obraz.
Niemcy mieli specjalny plan, związany w głównej mierze z dziećmi z Polski. Sprawę tę uważano za priorytetową dla Rzeszy. Nad realizacją planu czuwał osobiście sam Reichsfuhrer SS, Heinrich Himmler. Mówił o tym jesienią 1943 r.: Naszym zadaniem jest zabrać ich dzieci do nas, oderwać je od środowiska, choćbyśmy mieli dzieci zabrać albo ukraść. Albo zdobędziemy dobrą krew, którą możemy spożytkować u siebie i wprząc w nasze szeregi, albo zniszczymy tę krew!
Nie były tylko słowa. Szły za nimi czyny.
Pozyskiwaniem „dobrej krwi” z okupowanych krajów zajmowała się specjalna organizacja, diaboliczny Lebensborn. Po wstępnej ocenie wyglądu dzieci, obejrzeniu ich jak koni na targu, te o cechach bliskich rasie aryjskiej uznawano za wartościowy „materiał ludzki” i wywożono do Rzeszy. Nim jednak trafiły do którejś z niemieckich rodzin, dokonywano przedtem ścisłej selekcji rasowej i psychologicznej. Dzieci, które jej nie przeszły, dla uniknięcia kosztów likwidowano na miejscu.
Niemcy nie ograniczali się jednak do pojedynczych działań. Wiele tysięcy malców w „dobrym rasowo gatunku” ukradziono podczas wysiedlania Zamojszczyzny. Po przywiezieniu do Niemiec i po selekcji fałszowano ich metryki, na zawsze zacierając tożsamość i przeszłość. Takim sposobem wydarto polskim rodzinom prawie dwieście tysięcy malców. Zaledwie drobna część, szacowana na ok. 15 procent, wróciła po wojnie do swoich. Pozostali żyli i żyją wśród obcych, nie mając pojęcia o własnych korzeniach. Wielka zbrodnia.
Agresja Niemców, ochoczo poparta przez najeźdźców ze wschodu, skutkowała nie tylko wykradaniem malców. Pozbawiła życia dwa miliony dwieście tysięcy polskich dzieci. Jednego z rodziców straciło półtora miliona a sto pięćdziesiąt tysięcy zostało sierotami całkowitymi. Cztery miliony najmłodszych ofiar. Hekatomba. Liczby budzące grozę! Zapominane. Odsyłane w półistnienie. Jakby niewygodne. Czyżby dlatego, że to „tylko” polskie dzieci? Polskie ofiary.
Dobrze więc, że przypomina o nich dobitnie choćby wspomniany Festiwal i goszczący na nim świadkowie tamtych mrocznych czasów.
Na marginesie tej tragicznej historii można dodać, iż nie dziwi, że niemal za każdym razem, gdy niemiecki Jugendamt pod błahym często pretekstem wydziera kolejnym matkom ich dziecko – szczególnie „gustując” w malcach z żyjących w ich kraju rodzin nieniemieckich, zwłaszcza polskich – na myśl przychodzi porównanie ze złowieszczym Lebensbornem. Możemy natknąć się na to w różnych wypowiedziach internautów, interesujących się nieodległymi (wszak żyją jeszcze świadkowie) dziejami naszego kraju. Tkwi w tym daleko idąca przesada, Ale cóż, porównania nasuwają się same. Szczególnie, kiedy sąsiedzi zza Odry zaczynają nas umoralniać i wytykać błędy.