Znaki katowickie i szeligowskie

0
0
0
/ fot. sejmlog.pl

Nie ma przypadków, są tylko znaki – mawiał ś.p. ksiądz Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Zatem nieprzypadkowo zbiegły się u nas dwa, a może nawet i trzy wydarzenia, oczywiście różnej rangi, niemniej jednak. Mam na myśli szczyt klimatyczny w Katowicach, który długo nie mógł dojść do konkluzji, ale w końcu, przyciśnięty czyimś mocnym kolanem, tuż przed północą, kiedy miał się zakończyć, odniósł, jak to się mówi, sukces, ogłaszając ofensywę przeciwko klimatowi.

Ludzkość stanęła na nieubłaganym stanowisku, że nie dopuści do wzrostu temperatury na świecie większego, niż 1,5 stopnia Celsjusza. To oczywiście bardzo ładnie, zwłaszcza, że pan red. Szymon Hołownia, w przerwach między adwentowymi rekolekcjami, jakie głosi w co bardziej postępowych parafiach Kościoła Otwartego, spenetrował prawdę, że w przeciwnym razie już za 20 lat grozi nam ostateczna katastrofa. Sęk w tym, że wszystko, co w tej sprawie ludzkość może zrobić, to zakazać palenia węglem i nakazać czerpanie energii z gazu, jak nie własnego, to najlepiej amerykańskiego, który, jak wiadomo, jest przyjazny dla środowiska, w odróżnieniu od złowrogiego gazu ruskiego, na który środowisko reaguje konwulsjami. Oczywiście najlepiej byłoby w ogóle niczym nie palić, ale wtedy kto wie, czy w takiej sytuacji mógłby odbyć się nawet wspomniany szczyt w Katowicach, którego uczestnicy spalali całe tony benzyny, dojeżdżając z Krakowa, gdzie mieszkali w hotelach, do Katowic, gdzie obradowali, a poza tym – jeszcze dodatkowe tony w samolotach, które przywiozły ich na ten sympozjon? Ale jeśli nawet naprodukowali mnóstwo dwutlenku węgla, a nawet metanu – bo w szczytowym menu były podobno potrawy ciężkostrawne – to musimy przyznać, że naprodukowali go w słusznej sprawie, a już Adam Mickiewicz zauważył, że „dzieło zniszczenia w dobrej sprawie jest święte, jak dzieło tworzenia”. Jeśli tedy nieuchronna i ostateczna katastrofa miałaby nadejść w następstwie intensywnych starań o jej uniknięcie, to z całą pewnością ta świadomość osłodziłaby nam ostatnie chwile. Problem polega jednak na tym, że tak naprawdę, to nie wiemy, dlaczego w róznych okresach geologicznych klimat raz się ociepla, a innym razem oziębia. Teorię, która nawet całkiem logicznie i w oparciu o realia astronomiczne to wyjaśnia, zrelacjonowałem na antyszczycie klimatycznym w Gliwicach. Wynika z niej, że na te zmiany ludzość nie ma najmniejszego wpływu, a w tej sytuacji jedynym skutkiem szczytu klimatycznego w Katowicach może być uzyskanie zgody państw słabych i głupich na rezygnację z nośników energii, jakimi dysponują, by pod pretekstem walki z klimatem kupowały nośniki energii w państwach silnych i mądrych. Nie potrzebuję oczywiście dodawać, że Polska do państw silnych i mądrych nie należy – ale przecież nie da się ukryć, że odniosła kolejny sukces, bo uwaga całego postępowego świata skupiła się w tych dniach właśnie na Katowicach.

Niemal jednocześnie, a właściwie nie „niemal”, tylko jednocześnie z końcówką szczytu klimatycznego w Katowicach, miała miejsce jeszcze jedna podniosła uroczystość, mianowicie Konwencja Prawa i Sprawiedliwości w miejscowości Szeligi na Mazowszu. Dlaczego akurat tam – trudno zgadnąć, więc nie można wykluczyć, że dlatego, iż w Szeligach deklaracje dygnitarzy PiS, że tylko pod jego sztandarem Polska może rosnąć w siłę, a ludzie żyć dostatniej, brzmiały bardziej przekonująco, niż, dajmy na to, w Warszawie, gdzie kandydat PiS na prezydenta tego „małego żydowskiego miasteczka na niemieckim pograniczu” sromotnie przegrał z reprezentantem obozu zdrady i zaprzaństwa, panem Trzaskowskim. Nawiasem mówiąc, ten cały pan Trzaskowski też się nie popisał. W ramach doganiania Europy wysłał na jazdę po Warszawie tramwaj, nie tyle może zwany pożądaniem, co sodomicki i gomorycki. Wsiadła do niego również pani Henryka Krzywonos, co to z tramwajami miała różne zagadkowe przygody i być może to stało się przyczyną, iż tramwaj się wykoleił. Na szczęście ani Wielce Czcigodny Paweł Rabiej, który do tramwaju wsiadł „z partnerem”, ani Wielce Czcigodna Henryka Krzywonos nie ponieśli żadnego szwanku. Można tedy incydent ten uznać za pierwsze poważne ostrzeżenie Pana Boga dla pana Rabieja i pani Krzywonos, że następnym razem może być gorzej i tramwaj zwany pożądniem może obciąć im nogę, albo jeszcze coś innego – jak śpiewamy w popularnej piosence o tym, jak to Murzyni na pustyni złapali grubasa – ot mniej więcej takiego, jak Wielce Czcigodna Henryka Krzywonos – nie wiedzieli co mu zrobić – ucięli... no, mniejsza z tym. Zatem niewątpliwie mieśmy tu do czynienia ze znakiem pod postacią przypadkowego wykolejenia. Wróćmy jednak do Konwencji PiS w Szeligach, która w zadziwiający sposób zbiegła się ze szczytem klimatycznym w Katowicach, gdzie... i tak dalej. Czy ten przypadek też może być jakimś znakiem? Tego wykluczyć nie można, bo i w jednym i w drugim przypadku mieliśmy do czynienia ze spektaklem bezsilności, maskowanym tromtadracką retoryką. Charatekrystyczne jest również i to, że przechwałki wygłaszane z miedzianym czołem na Konwencji PiS w Szeligach, były łudząco podobne do tych, jakie na Zjeździe Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w roku 1975 wygłaszali ówcześni dygnitarze. Tak samo mówili, że „tylko nasza partia”, tak samo obiecywali świetlaną przyszłość – ale co z tego, kiedy za kilka miesięcy (zjazd odbywał się w grudniu), w czerwcu 1976 roku podniesione zostały ceny, wskutek czego w Radomiu i Ursusie wybuchły rozruchy? Partia przy pomocy milicji i SB wprawdzie je stłumiła, ale 24 czerwca premier Piotr Jaroszewicz, na oczach całej Polski te pozwyżki odwołał. Nie inaczej zachował się pan premier Morawiecki, któremu na autostrady wyszli rolnicy w zółtych kamizelkach. W odróżnieniu od prezydenta Macrona, który wie, że w razie czego może liczyć na tamtejszą razwiedkę, premier Morawiecki na starych kiejkutów liczyć przecież nie może. Toteż o ile w Strasburgu notowany przez co najmniej dwie policje – niemiecką i francuską zamachowiec, jak gdyby nigdy nic zaopatrzył się w broń maszynową, z której w strzeżonej strefie strzelał do wszystkiego, co się rusza, a potem uciekł, ale po intensywnych poszukiwaniach został zastrzelony i już nigdy nic nikomu nie powie – co dało prezydentowi Macronowi pretekst do wysłania na ulice wojska z ciężką bronią - to w Polsce premier może się tylko spodziewać, że jakiś przebieraniec zastrzeli chłopa protestującego na barykadzie i dopiero będzie miał bóle głowy. Toteż odwołał podwyżkę cen prądu, nawet nie powiadamiając ministrów swego rządu, którzy najwyraźniej o niczym nie wiedzieli - a przecież to dopiero początek rejterady, która i na użytek zewnętrzny i wewnętrzny, maskowana jest patetyczną retoryką. Tedy nieomylny to znak, że ponownie zmierzamy ku naszemu przeznaczeniu, którego kształt nakreślił już pan Jonatan Daniels oświadczając, że nawet gdyby 40 mln Polaków podpisało się pod wnioskiem o dokończenie ekshumacji w Jedwabnem, to nic to nie pomoże i żadnej ekshumacji nie będzie. Dodatkową poszlaką, która te przypuszczenia potwierdza, jest deklaracja Wielce Czcigodnej Krystyny Pawłowicz, że wycofuje się z życia politycznego. Ano – dopóki trzeba było podtrzymywać „linię porozumienia i walki” (starsi pamiętają, że taka właśnie była polityczna formuła stanu wojennego), to pani Krystyna znakomicie się do tego nadawała, ale kiedy na obecnym etapie Naczelnik Państwa nie tylko cofa się na całej linii, ale w dodatku - zaczyna się podlizywać, to pani Krystyna nie ma tam co robić. Deklaracja ta przynosi zaszczyt jej spostrzegawczości, ale potwierdza kolejny schyłek i zapowiada przetasowanie na politycznej scenie naszego bantustanu. Stanisław Michalkiewicz

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną