Imigranci, terroryzm i dyskusja w Kościele

0
0
0
/

Gdyby zadać pytanie: „Czy kapłan może się mylić?” - odpowiedź wydaje się oczywista. Gdyby jednak zadać inne: „Czy mylić może się popularny duchowny, będący autorytetem moralnym oraz w przeszłości dobrym drogowskazem, zarówno dla zadającego pytanie, jak i bardzo wielu innych?” - odpowiedź wydaje się trudna.

 

Różnica zdań między kapłanami mniej i bardziej popularnymi, wiernymi mniej i bardziej zaangażowanymi spowodowała gorącą, emocjonalną wręcz dyskusję, która nurtuje nie tylko cały kraj i kontynent. Trudności dodać może także fakt, iż po teoretycznie „przeciwnych” stronach mogą stanąć ludzie ze wspaniałym dorobkiem. Pomagający np. wielu młodym ludziom zrozumieć życie oraz, a raczej przede wszystkim Pana Boga, jego ścieżki i zasady w sposób skuteczny (a to jest to bez żadnej wątpliwości darem). Gorzej jest gdy naprzeciw zwykłego katolika staje jeden z jego ulubionych duchownych i włącza się jednym ze swoich kazań w politycznie poprawny nurt, promowany ostatnio przez portal „Deon”.

 

Sam portal w głoszeniu poglądów w.s. imigrantów i terroryzmu połączył siły, z tymi którzy są zdolni uważać za „niechrześcijańską agresję”, nie tylko odważniejszy głos Kościoła w obronie uniwersalnych wartości, ale i pośredniej, czy bezpośredniej obrony samego siebie. Nie będę mówił, o którego duchownego chodzi, bo niemała część osób, która go zna i szanuje będzie wiedziała od razu, a ci, którzy nie wiedzą będą mieli pokusę jego nadmiernej krytyki, która zamieni się w hejt. A ten człowiek, co trzeba uczciwie powiedzieć nie zasługuje na to, bo jest określając to językiem jakiego używa w stosunku do młodzieży „super gościem”. Otóż włączył się swoim kazaniem w bardzo intensywną retorykę wspomnianego portalu, który stara się oddzielać nieprzyjaciół Kościoła pociągających za cyngiel, od ideologii, jaką się posługują oraz stara się wygasić u chrześcijan naturalne odruchy obronne.

 

W efekcie może to spowodować (nie wiem czy intencjonalnie), w tym właśnie temacie, co warto podkreślić - absolutną fizyczną bierność, wyłącznie na rzecz modlitwy. W bardzo wielu sytuacjach, nie wspominając o tych, na które nie mamy większego wpływu, jest to oczywiście mądra i często niedoceniana moc chrześcijanina (samym chrześcijanom brak w to niekiedy, niestety wiary). Tyle, że nie wszędzie można ją stosować i to już nawet, nie ze względu na zdrowy rozsądek, który intencjonalnie dał nam Bóg, a na to że mamy po ludzku nie do końca ostre pojęcie o Woli Bożej. Tym samym nie wiemy czy może Wszechmogący np. nie zechciałby użyć nas jako narzędzia w pewnych sprawach. Przeto „odgórne” wykluczanie lub nawet ograniczanie naszych rąk do pracy dla Boga i naszych pomysłów, jako ewidentnie „czysto ludzkich nie bożych” wydaje się pochopne. Wziąłem w cudzysłowie słowo „odgórne”, bo to Bóg, a nie nawet jeden z najlepszych kapłanów jest górą.

 

Pod adresem chrześcijan, chcących czynnie zażegnać niebezpieczeństwo, a ja do nich należę, pada zarzut, iż naszym zdaniem „Słowo nie ma mocy, że tu trzeba czynów”, po czym stanowczo zostaje to umocnione następnymi słowami: „Nie, to słowo ma moc!”. Dla mnie i wielu innych, którzy nie wzbraniają się od czynu - to słowo ma wielką moc i ma taką moc, która jest w stanie dokonać wszystkiego, także bez udziału człowieka. Jednak to wcale nie znaczy, iż w moim, czy innych - rozeznaniu duchowym Pan Bóg nie powie: „Czyń tak”, jeśli oczywiście zechce wskazać konkretną drogę komuś odpowiedniemu lub większej grupie ludzi, by stali się jego narzędziem. Wszystko zależy od odpowiedniej ścieżki, jaką wybierze Wszechmogący, bo może się oczywiście okazać, że dzięki słowom ludzi preferujących wyłącznie modlitwę, bez czynnych kroków zaradczych stanie się super cud i wszystkim, włącznie ze mną „opadną szczęki”. A może Pan wybierze mniej rzucającą się w oczy formę, wybierając spośród nas jakichś ludzi, którzy ciężko pracując i modląc się (ora et labora) pokonają zagrożenie stwarzane przez ludzi, obrażających Pana (np. ISIS, terroryści), których też, niezależnie od tego darzy on miłością.

 

Jednak to nie znaczy, że pozwoli im na wszystko i że nie trzeba się przed nimi bronić. Nie znaczy, iż nie podziała wbrew nim i to rękoma zorganizowanych chrześcijan, choć nie wiemy jak to wszystko się skończy, a tylko tyle, że bramy piekielne kościoła nie przemogą. Niejako na kontrę strony, którą reprezentuję słyszę płomienne słowa: „Pan Bóg nie potrzebuje miecza, nie potrzebuje ognia, nie potrzebuje chmur, nie potrzebuje wielkich zastępów anielskich, panu Bogu wystarczy słowo, wystarczą cztery wersety psalmu, żeby odmienić czyjeś życie”. To wszystko prawda. Rzeczywiście On tego wszystkiego nie potrzebuje, ale może uznać za stosowne użycie jednego z powyższych i my nie powinniśmy wieszczyć jaki rodzaj działania wybierze. Prawdopodobnie nikt, nie może mieć konkretnej pewności Jego decyzji w tych sprawach.

 

Gdy natomiast słyszę retorykę, że Jezus szedł właśnie jak owca prowadzona na rzeź i trzeba go naśladować, ale w kontekście islamistów (!), którzy mordują chrześcijan ma to niezbyt dobre konsekwencje. Moim zdaniem jest to nie tylko błędna interpretacja, ale w ten sposób niepotrzebnie straszy, wręcz przeraża się ludzi na dobry początek, a Bóg niemal wcale nie działa przez strach, za wyjątkiem ostateczności. Działa miłością, o której duchowni, niezależnie jaką w tym sporze opinię prezentują często przecież wspominają. Jednak ci zwolennicy pójścia „jak baranki na rzeź”, nie zwracają uwagi, że Chrystus daje nam przykład całymi latami swojego życia, chociażby wielokrotnie unikając śmierci z rąk Żydów, którzy mieli zamiar Go zlinczować tylko i wyłącznie za Słowo, które głosił, a nie tylko najbardziej kluczowym epizodem w historii chrześcijaństwa, czyli jego niewinną, bezbronną śmiercią. Każdy ma swoją rolę wyznaczoną przez Boga: ktoś może zostać dobrym Samarytaninem opatrującym napadniętego przez zbójców Izraelitę, ktoś inny bezpośrednio Chrystusem, w różnych wątkach Jego życia jako człowieka. Może karmić zgłodniały tłum, może wyleczyć bliźniego, wręcz przywrócić go elektrowstrząsami do życia, głaskać roześmiane dzieci, upominać się o nie, obmywać nogi zmęczonemu.

 

Kiedy mój przyjaciel za czasów studiów, podówczas także kompan w różnych sprawach, studenckich głupotach, zabawach, odwiedzał mnie w szpitalu regularnie, bezwładnemu z bólu podnosił głowę i karmił - wzruszony wiedziałem, że była to przyjaźń. Ale wtedy nie myślałem, że w nim przychodzi do mnie sam Chrystus. Dziś się normalnie przyjaźnimy, czasami sprzeczamy, nader często mamy osobne zdanie i to nic nie zmienia. A czy inny kolega w dzieciństwie, który jako mocarz sprawił, że kilku mniejszych na sam jego widok uciekło, bojąc się siły, której może użyć, czy obroniwszy mnie, nie naśladował Chrystusa? Nie spełnił roli Anioła Stróża? Pan Bóg ma dla każdego rolę i człowiek wcale nie musi być przeznaczony do męczeńskiej śmierci. Jeśli poszczególni chrześcijanie, duchowni widzą w niej swoją drogę, czy raczej w jej ryzykowaniu (głoszeniu Boga tam gdzie ryzykuje), mają do tego oczywiście prawo. Nie powinni jednak do niej przekonywać innych ludzi, którzy mogą i chcą uratować życie.

 

Nie przyciągnie się ludzi do Jezusa, namawiając, by szli jak Chrystus na śmierć, lecz przyciągnie miłością, o której sami wspominają, która daje, a nie zabiera poczucie bezpieczeństwa. Naśladowanie Chrystusa dla przytłaczającej większości tych, którzy tego nawet chcą nie będzie 100% kopią życia Chrystusa ze śmiercią na krzyżu włącznie.

Ponieważ Chrystus nas kocha, umarł na krzyżu jednostronnie, bo z miłości do nas. Nie mówił nam „No dobra stary teraz Twoja kolej”. Nie liczył na wzajemność w tym względzie, bo Jego śmierć należy rozumieć jako bezwarunkowe poświęcenie, które obmyło nas z grzechu, a nie towar przetargowy za tenże grzech. Jeśli Chrystus mógł nie przyjąć kielicha i Pan Bóg by się go nie wyparł, tym bardziej nie nakazuje, by ludzie szli niczym barany na rzeź. A to wynika aż nadto wyraźnie z retoryki niektórych chrześcijan, albo co najmniej z jej prawdopodobnych konsekwencji. Gdy słyszę apele, by nie zważać na to, iż po przyjęciu takiej postawy wiecznie idącego na stracenie, ktoś nazwie nas „ofiarą losu”. Powtórzę po księdzu ze swojej parafii z czasów studiów zwrot „boża sierota” i wiem jak takie „boże sieroty” odpychają zwykłych ludzi od Kościoła.

 

Namawiał on zawsze by nie być „bożymi sierotami”. Bowiem widząc je ludzie mają wrażenie, że z Chrystusem nie można osiągnąć szczęścia, czy powiedzmy, używając nawet wyjątkowo siermiężnego w tym kontekście języka biznesu - „sukcesu”. Tyle, że to nieprawda, bo Bóg pragnie naszego szczęścia tu i właśnie na ziemi. Stąd „boże sieroty” mają trudną do przecenienia moc odpychającą słabszych w wierze, bądź niewierzących ludzi od Kościoła. To wręcz stereotyp, który wymaga zwalczenia.

 

Usłyszałem twierdzenia, że nie szkodzi, iż postawę bezczynności i braku obrony, ktoś nazwie podobnie: „Ofiara losu”, bowiem „Ten bezbronny baranek pokonał zło i wierzę, że tylko taką postawą, tylko kochaniem tych, którzy nas nienawidzą, tylko nie stawianiem oporu złemu możemy ich [islamistów, terrorystów] zmienić, możemy sprawić, że dotrze do nich boże miłosierdzie”. Wbrew tym zapewnieniom Jezus nie był ani „bożą sierotą”, ani „ofiarą losu” i to doprawdy komiczny truizm, gdy powiem że miał charyzmę, a to raczej wyklucza oba te pojęcia. Wydaje mi się, że do rzeźników, którzy zarzynali chrześcijan, kobiety i dzieci taki przekaz nie dociera, a gdy terroryści giną nienawróceni, to nie trafiają raczej tam, gdzie by się najchętniej ich widziało, już jako nawróconych.

 

Wbrew przytaczanej retoryce Chrystus bez najmniejszej wątpliwości uczy, że złu trzeba zawsze stawiać bezwzględny opór. Tyle, że nie zawsze ten opór jest jednakowy i rozumiany przez ludzi. Nawet ks. Jerzy Popiełuszko, który poniósł analogicznie jak Chrystus śmierć męczeńską (a na którego ci wszyscy nawołujący do postawy pasywnej wobec imigrantów i terrorystów często się powołują) mówił, aby „zło dobrem zwyciężać”. Nie złem, a dobrem, ale … użył słowa „zwyciężać”. Gdzie więc tu jest mowa o niestawianiu oporu? Opór można stawiać, zarówno jak biczowany Chrystus, który zachował się godnie, gdy np. w czasie męki wstawał. Uderzony po twarzy, akurat nie nadstawił drugiego policzka, lecz upomniał prześladowcę pytaniem „Czemu mnie bijesz?” - co bijącego jeszcze bardziej mogło przecież rozwścieczyć. Opór można stawiać obezwładniając napastnika, który chce kogoś skrzywdzić, czasami pozbawiając przytomności lub w najgorszym wypadku życia (tu na zasadzie obrony niewinnych). Chrystus oparł się szatanowi na jego pokusy, a nie godził się na nie - by pokazać uprzejmość, a poprzez to miłość także dla upadłego anioła.

 

Ktoś chce nawracać islamistów i terrorystów miłością. To chwalebne, wszystko jednak zależy od kontekstu sytuacji. Otóż w momencie, gdy to oni trzymają broń przy skroni, lub nóż na gardle, nie jest to „trudne”, jak z wyrozumiałością mogliby nawet przyznać obiektywnie operatorzy omawianej retoryki. Jest to praktycznie niemożliwe, chyba tylko ręką Boga, który nie szasta jaskrawymi cudami na prawo i lewo. Trzeba absolutnie zamykać oczy na to, że ci ludzie mają odmienny system wartości, im imponuje siła, nie miłość.

 

Nie znaczy to oczywiście, że chrześcijanin ma ich w każdym momencie gorzej i z większą mocą konsekwencji traktować. Jednak licząc, że facet z ISIS, który zarżnął kilkoro dzieci rozpłacze się i nawróci po ofiarowaniu swojego życia przez świetnego duchownego z Polski są dość małe. Równie dobrze można by wejść do basenu z aligatorami, licząc że wytrzymawszy do momentu śmierci, zaimponuje się tym uśmiechniętym stworzeniom. A krokodyl też stworzenie boże. Nie chciałbym, aby ktoś chwycił się tego, że niby porównuję islamistów do zwierząt, bo to nieprawda, to była tylko przenośnia. Nawracać miłością muzułmanów można tylko w odpowiednim kontekście i to się niejednokrotnie udaje, ale nie zawsze pójście na rzeź, a co gorsza zaakceptowanie (także poprzez niezapobieżenie) rzezi kobiet i dzieci nawraca oprawców. Co więcej bierność jest hańbiąca, wręcz judaszowa.

 

Kiedy jako argument słyszę przytoczone słowa Chrystusa „Piotrze schowaj miecz do pochwy nie broń mnie”, wydaje mi się, iż posługujący się nim nie dostrzega, że były one wypowiedziane przez Jezusa w ścisłym kontekście, bo Piotr mógłby uniemożliwić Boże plany. Także i chrześcijanie powinni się tym posługiwać w ściśle określonych kontekstach. I bynajmniej nie jest to kontekst braku czynnej obrony np. małego dziecka przed człowiekiem, który chce je skrzywdzić. Przykład retoryki, który się słyszy wydaje się naprawdę jednostronny: „Jakkolwiek będą mówić, że mamy prawo do obrony, że trzeba postawić zdrowe granice, że trzeba rozumem do tego wszystkiego podchodzić, że Bóg nam w Ewangelii nie kazał nie używać rozumu – tak, ale mnie to wszystko nie obchodzi, bo jest tylko jeden którego chciałbym naśladować. Wierzę i chciałbym być taki, jak nasz Pan i kiedy słyszę, że mamy się bronić, że mamy ich zaatakować to słyszę Piotrze schowaj miecz, do pochwy nie broń mnie”. Otóż kogoś może to nie obchodzić, ale to nie znaczy, że nie obchodzi nas, innych chrześcijan i katolików. Z całym szacunkiem, ale mamy prawo do swojego zdania, mamy prawo do obrony Kościoła i niewinnych, niezależnie od wszystkiego, co więcej – jest to nasz moralny obowiązek jako troska o życie, będące przecież największym z darów ofiarowanych przez Boga człowiekowi. Chrześcijaństwo nie jest sztuką dla sztuki, ono zostało stworzone dla ludzi.

 

Aby nie być gołosłownym pozwolę sobie jeszcze na dwa cytaty. Pierwszy: „Kiedy słyszę, że mamy bronić tych, którzy są nam bliscy i nie możemy się zgodzić na to, aby oni [muzułmanie] tu przyszli i by nas wszystkich wymordowali, to słyszę schowaj miecz do pochwy i nie broń mnie. Tak powiedział mój mistrz, pewnie dokąd żyje ja do tego nie dorosnę.”. Drugi: „Jedynym co może nawrócić serca terrorystów, a co sprawi, że przestaną w końcu mordować, nie jest odwet, nie jest nawet obrona, ale jest oddanie życia. On nam pokazał jaka jest droga.”. O ile dobrze pamiętam pierwsi chrześcijanie kryli się z jakiegoś powodu w katakumbach, a nie bezzwłocznie wychodzili na zewnątrz, dopytując się gdzie jest arena. Mężna śmierć jest potężna w ściśle określonym kontekście chrystusowej ofiary, tak jak śmierć wielu świętych. Jednak chrześcijanie jako ogół nie są na nią skazywani przez Boga, tylko z tego powodu, że są chrześcijanami. Chrześcijaństwo to nie masochizm przystrojony w uroczyste pudełko z piękną wstążką, który jest Bożą odpowiedzią na sadyzm. Nie posądzam broń Boże o takie poglądy żadnego duchownego, ale ludzie, zwłaszcza słabsi w wierze, tak właśnie mogą to zrozumieć. Śmierć ma chrześcijanina po prostu nie ograniczać, on ma się jej nie bać, co nie znaczy, że ma sobie dać bez sensu obciąć głowę i być biernym, gdy może zapobiec, by nie stała się udziałem także innych, zwłaszcza niewinnych.

 

Trzeba się zgodzić natomiast w 100% z odpowiedzią oponentów w dyskusji na pytanie: „Gdzie był [Bóg], gdzie były te jego słowa, podczas kiedy te straszliwe rzeczy się działy?” To pytanie zadawane jest często przez różne osoby, które straciły wiarę. Zgodzić się należy, że Chrystus leży razem z ofiarami w kałuży krwi. Ofiarami wolnej woli człowieka, którą Bóg dał wszystkim. Jednak to nie oznacza zachęty, by kobiety dzieci i starcy podkładali gardło, a inni ich nie bronili. Zachęcanie, by ludzie szli z własnej woli na rzeź - trąca o samobójstwo, które jest grzechem. Nie jest to wprawdzie zastrzelenie się lub powieszenie. Porównałbym to z zatrzymaniem się na przejściu, na torach, które nie musi równać się zaraz ze śmiercią. Można bowiem w każdej chwili z nich zejść zapobiegając tragedii. I zapobieganie tragedii, gdy ma się świadomość, iż może ona nastąpić ma taki sam charakter. Gdy starotestamentowy Psalm 18 – przeraża, ponieważ „bardzo wielu katolików, którzy przeczytają ten psalm, poczują się wezwani niestety, aby ruszyć zbrojnie przeciwko tym, którzy są nieprzyjaciółmi” to mogę powiedzieć jedno. Polemiści wiedzą równie dobrze, że nie wszystkie fragmenty Pisma zawsze nam pasują.

 

Interpretacja Ewangelii - że Bóg na pragnienie Dawida pokonania wrogów „odpowiedział kilkudziesięciocentymetrowym malcem, zupełnie bezbronnym niemowlakiem” oraz dodanie, iż „nie wyzwolił ziemi spod okupacji, nie podjął walki”, że przed śmiercią Chrystusa „Na jedno skinienie ręki wszystkie wojska niebiańskie stanęłyby w jego obronie, [a] nie zrobił tego” - nie pasuje do pewnych sytuacji, od których są inne jej fragmenty. To jednak właśnie Chrystus, gdy znosił część starotestamentowych zasad nauczył ludzi występować w obronie niewinnych, niezależnie od narodowości. Nauczył nas kochać bliźniego swego jak siebie samego i przychodzić mu na pomoc. Jeśli wyrzucił ludzi kupczących w świątyni, o ileż bardziej odnosi się to do tych, którzy łamią wszystkie 10 przykazań, czyniąc przy tym straszliwą krzywdę niewinnym. Świetny duchowny, doceniany przez wielu, który nie pojechał jeszcze na teren Iraku i Syrii, by niczym baranek prowadzony na rzeź pośród złoczyńców i ISIS ponieść męczeńską śmierć, nie musi tego czynić. Może Pan widzi inaczej jego rolę i prawdopodobnie po to dał mu talent. Warto czasami jest po bożemu postawić się w miejscu innych i wiedzieć, że mają prawo - swoją rolę jako chrześcijan widzieć inaczej, podążając własną ścieżką wyznaczoną mu przez Boga, wypełniając sumiennie wszystkie stawiane przez Niego zadania.

 

Aleksander Szycht

 

Fot. http://lowkole.pl/


© WSZYSTKIE PRAWA DO TEKSTU ZASTRZEŻONE. Możesz udostępniać tekst w serwisach społecznościowych, ale zabronione jest kopiowanie tekstu w części lub całości przez inne redakcje i serwisy internetowe bez zgody redakcji pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną