Syria: Zacina się machina zbrojnej interwencji

0
0
0
/

Spektakularna porażka premiera Camerona w Izbie Gmin i nacisk opinii publicznej który ją spowodował zmusił Waszyngton do odwleczenia ataku na Syrię. Właściwie prezydent Obama nie ma już, ze swojego punktu widzenia, dobrego wyjścia z sytuacji jaką wykreowała jego administracja.

 

Kluczowy sojusznik USA – Wielka Brytania, mimo wojennych przygotowań premiera Davida Camerona nie weźmie udziału w spodziewanym uderzeniu w Syryjską Republikę Arabską. Wszystko za sprawą wczorajszej debaty w Izbie Gmin, która zakończyła się późnym wieczorem dotkliwą porażką szefa rządu, którą należy uznać za porażkę całej tworzącej się koalicji interwentów.


Klęska Camerona


Debata rozpoczęła się wczoraj o godzinie 14. Biorąc pod uwagę znaczenie decyzji i spodziewany opór wielu parlamentarzystów speaker izby zaplanował aż ośmiogodzinną debatę. Cameron inicjując ją tak określał sens ataku na Syrię: „Nie chodzi o stanięcie po którejkolwiek ze stron. Nie chodzi o zmianę reżimu ani nawet o zacieśnienie związków z opozycją” lecz o „ukaranie” użycia broni chemicznej. Brak reakcji – jak twierdził – będzie „zgodą na zniszczenie systemu regulacji budowanego od stu lat”. „To nie są działania polityczne to sąd!” – podsumował swoje stanowisko. Przypominał, że w Waszyngtonie uważnie wsłuchują się jaki głos wyda z siebie reprezentacja brytyjskiego narodu.


W tyradach przepełnionych moralizatorstwem i odwołaniami do uniwersalnych wartości, do których egzekwowania, nawet bez zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ, uzurpował sobie prawo brytyjski premier, pobrzmiewała znana melodia kreowanej przez Waszyngton narracji potencjalnych interwentów. Pojawiły się jednak znaczące nowe elementy.


Wbrew moralnym uzasadnieniom Cameron stwierdził, że „Asad nie czuje przymusu przystąpienia do negocjacji” co jest argumentem z gruntu fałszywym, bo prezydent Syrii zadeklarował gotowość do rozmów w formacie Genewa 2 jeszcze w maju, tymczasem to właśnie rebelianci stawiali zaporowy warunek negocjacji bez jego udziału, co zresztą mogło być strategią suflowaną przez zachodnich sprzymierzeńców o czym pisałem w poprzednim artykule [ http://prawy.pl/z-zagranicy2/3731-atak-na-syrie-juz-za-kilka-dni ]


Ponieważ już wkrótce po rozpoczęciu przemówienia został przygwożdżony pytaniami o dowody na odpowiedzialność prezydenta Al-Asada za atak chemiczny Cameron oświadczył, że dysponuje raportami Połączonego Komitetu Służb Wywiadowczych wedle których armia syryjska miała używać broni chemicznej 14 razy. Według tego samego raportu rebelianci nie posiadają zdolności do używania broni chemicznej. Stoi to w sprzeczności z całkiem jawnymi danymi i opiniami, na przykład Carli del Ponte, sugerującymi że marcowe ataki chemiczne przeprowadzili właśnie rebelianci.


Brytyjski premier nie deklarował woli ujawnienia tych raportów. Stwierdził, że członkom parlamentu jak i opinii publicznej powinny wystarczyć „otwarte źródła” przy czym powoływał się na materiały wideo dostępne w internecie. Wywołało to głośne obiekcje parlamentarzystów oraz pytania przedstawiciela Unionistycznej Partii Ulsteru dlaczego szef rządu domaga się interwencji właśnie teraz, skoro władze syryjskie miały używać zabójczych chemikaliów niemal seryjnie. Z kolei inny nie dowierzający argumentacji Camerona deputowany dopytywał „czy nie jest tak, że decyzję o zaangażowaniu się w ten konflikt podjęto dawno temu?”.


Skoro dowodów brak jeden z konserwatystów usiłował odwoływać się do politycznego zdrowego rozsądku zauważając podnoszony już powszechnie fakt nielogiczności z punktu widzenia interesów władz Syrii, ataku przeprowadzonego w przededniu przyjazdu inspektorów ONZ. Odpowiedzi Camerona były niezborne i wręcz kuriozalne: „Może testował granice… Nie wnikniemy w umysł tego brutalnego dyktatora, ale musimy go osądzić”.


Izolacja Waszyngtonu


Trudno dziwić się, że Cameron nie był stanie przekonać do swoich zamiarów Izby Gmin i przegrał głosowanie w stosunku: 285 przeciw udziałowi w zbrojnej agresji na Syrie, 272 za. To co podważa polityczne stanowisko premiera szczególnie dotkliwie to fakt, że przeciw zagłosowało aż 30 deputowanych z jego partii konserwatywnej. Prasa brytyjska pisze dziś o „krachu polityki rządu” i „upokorzeniu” Camerona. Ten zaś od razu po głosowaniu zadeklarował uszanowanie decyzji izby wyrażającej jak stwierdził opinię brytyjskiego narodu. W istocie jedynie 25 procent Brytyjczyków popiera interwencję, aż 50 proc. jej się sprzeciwia.


Już przedwczoraj na Downing Street demonstrowali przeciwnicy wojny stanowiący zresztą według sondaży zdecydowaną większość społeczeństwa. Trauma dokonanego na podstawie fałszywych przesłanek zaangażowania w Iraku jest nad Tamizą niezwykle silna. Komentujący u nas sprawę Artur Zawisza rezolutnie zauważył, że to pierwsza od 1782 r. parlamentarna porażka brytyjskiego premiera w kwestii wojny i pokoju.


Klęska polityki interwencyjnej w Wielkiej Brytanii nie jest jedynym zmartwieniem administracji Obamy. Tego samego dnia wyraźnej zmianie zaczęła ulegać także retoryka oficjeli francuskich. Na wczorajszej wspólnej konferencji z Ahmadem Al-Dżarbą, przewodniczącym głównej syryjskiej organizacji opozycyjnej, prezydent Hollande nie mówił już o militarnym wsparciu buntowników, lecz jedynie materialnym. Oświadczył że trzeba koniecznie „wykorzystać wszystkie dyplomatyczne metody rozwiązania konfliktu”.


Stany Zjednoczone zaczęły pogrążać się w izolacji także ze względu na deklaracje arabskich sojuszników. Król Jordanii Abdullah niespodziewanie ogłosił, że nie pozwoli na wykorzystanie jordańskiego terytorium i przestrzeni powietrznej dla operacji w ramach ewentualnego ataku na Syrię. Jest w tym niemało hipokryzji gdyż jak do tej pory przystawał na to bez mrugnięcia okiem. Podobną deklarację wydały władze Iraku. Zaś rządzący Egiptem generał El-Sisi stwierdził że Egipt zamknie Kanał Sueski dla jakichkolwiek okrętów jakie miałyby być wykorzystane w interwencji. Tymczasem w Izraelu częściowa mobilizacja rezerwistów, cywile histerycznie wykupują maski przeciwgazowe.


W Europie, z punktu widzenia Białego Domu, nie jest lepiej. Jakiegokolwiek poparcia dla interwencji bez zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ odmówił Włochy, Hiszpania i Austria. Niemcy choć nie użyły tak ostrych deklaracji w praktyce również nie godzą się na działania bez jej sankcji. Już dziś jednak minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle zadeklarował, że bez względu na swoją polityczna postawę „Niemcy nie dołączą do żadnej przyszłej interwencji” w sensie wojskowym.


Przyznać trzeba także, że rozsądne politycznie stanowisko zajęły polskie władze. Zarówno premier Tusk jak i minister Sikorski stanowczo odżegnywali się od jakiegokolwiek angażowania Polski w możliwą akcję zbrojną Waszyngtonu. Premier odważył się nawet wczoraj na negatywną ocenę samej koncepcji, stwierdzając że nie przyniesie ona uśmierzenia konfliktu. Co jeszcze bardziej cieszy z „ostrożną postawą” identyfikował się także Jarosław Kaczyński – rzadki pokaz zgodności poglądów głównych aktorów polsko-polskiej wojny plemiennej.


Ślepy zaułek Obamy


Prezydent Obama znalazł się w trudnym dla siebie położeniu z którego właściwie nie ma dobrego wyjścia. Jeśli zdecyduje się na atak, może okazać się że jedynymi sojusznikami będą Francja i Turcja. Będzie to jeszcze bardziej żałosna atrapa „społeczności międzynarodowej” od tej jaką sklecił w 2003 roku George Bush junior. To fatalna izolacja supermocarstwa i dalsza erozja jego soft-power, a także osobistego miru Obamy wśród elit zachodnioeuropejskich oraz arabskich – za mniej proizraelskie stanowisko niż poprzednik i próby, przynajmniej deklaratywne, wysłuchania stanowiska Palestyńczyków.


Co prawda obecny prezydent nie może się już ubiegać o reelekcję jednak swoje znaczenie ma z pewnością coraz silniejszy opór amerykańskiej opinii publicznej przeciw atakowi na Syrię. Wczoraj i dziś miały miejsce demonstracje pod Białym Domem ale także na ulicach Nowego Jorku. Według najnowszego sondażu jedynie 9 proc. Amerykanów popiera uderzenie w Syrię, 60 proc. jest przeciw.


Z drugiej strony po tak mocnych deklaracjach prezydenta i członków jego rządu, opartych zresztą o wielokrotnie powtarzany passus o „nieprzekraczalnej czerwonej linii” związanej z używaniem broni chemicznej w Syrii, trudno wyobrazić sobie by USA odstąpiły od jakiejkolwiek militarnej akcji, bo była by to po prostu ucieczka z podkulonym ogonem. Byłoby to podważenie wiarygodności hard-power w amerykańskiej polityce, a hard-power jak pokazuje ostatnie 20 lat, zawsze okazuje się w oczach waszyngtońskich decydentów ważniejsza niż jakakolwiek „miękka siła”. Jak to ujął jeden z amerykańskich polityków „prezydent postawił nas w bardzo trudnej sytuacji” bo „jeśli czegoś nie zrobi to pokażemy światu że jesteśmy papierowym tygrysem”.


Działania generałów sugerują, że wojenne plany „nadal są na stole”. Do czterech amerykańskich okrętów rakietowych obecnych we wschodniej części Morzą Śródziemnego dołączy jeszcze jeden. Do Syrii płynie także lotniskowiec USS Harry Truman. Militarne uderzenie pozostaje więc bardzo prawdopodobne, jednak jest też niemal pewne że ograniczy się ono do krótkiego uderzenia rakietowo-lotniczego. Niemniej polityczny piasek w trybach militarnej machiny Pentagonu sprawił, że Obama raczej nie uderzy zanim światła dziennego nie ujrzy raport inspektorów ONZ w sprawie użycia broni chemicznej w Ghouta i innych miejscach, którego ogłoszenie jest zaplanowane na poniedziałek. W dodatku w środę Obama weźmie udział w posiedzeniu G-20, gdzie spotka się między innymi w największymi oponentami swojej polityki syryjskiej. Atak tuż przed nim z pewnością nie stawiałby go w dobrej pozycji na tym szczycie.


Wojna informacyjna


Polityczne manewry wokół ewentualnej agresji na Syrię niosą jednakże ważne przesłanie. Po raz pierwszy w ciągu ostatnich dwóch dekad opinia publiczna krajów zachodnich nie dała się moralnie zaszantażować doktryną i uzasadnieniami „humanitarnej interwencji”. Wiąże się to nie tylko z doświadczeniem Iraku i Afganistanu, ale też z niewątpliwą pluralizacją globalnej infosfery. Wynika ona nie tylko z powstania sprawnych, angielskojęzycznych mediów reprezentujących inne niż zachodnia wizje porządku międzynarodowego i wydarzeń politycznych (jak rosyjska telewizja Russia Today czy chińska CCTV News) ale także informatyczną rewolucją – w sieci kontrola przepływu informacji i ich interpretacji jest znacznie trudniejsza.


W dodatku syryjskie władze jako pierwsze spośród wszystkich państw jakie znalazły się, z fatalnym dla siebie skutkiem, na celowniku Waszyngtonu, pojęły logikę współczesnej wojny informacyjnej. Damaszek toczy ją sprawnie, także z wykorzystaniem mediów społecznościowych, w których ich „żołnierzami” są zwolennicy z syryjskich diaspor. Na Facebooku już od dawna działa kilka polskojęzycznych stron przybliżających inną od serwowanej przez media zachodnie wizję syryjskiej wojny domowej. Jak można mniemać z ich treści są współtworzone przez Polaków i mieszkających w Polsce Syryjczyków.


Karol Kaźmierczak
fot. sxc.hu

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną