Roman Dmowski, człowiek, Polak, przyjaciel i okres warszawski

0
0
0
/

Tytuł tego artykułu czerpie z tytułu wspomnieniowej książki Izabeli z Lutosławskich Wolikowskiej wydanej w 1961 roku nakładem Komitetu Wydawniczego w Chicago, USA. Pamiętamy, że w życiu Pana Romana był okres chludowski i drozdowski ale nie zapominajmy, że był też okres 1934/38 - kiedy Wielki Polak mieszkał w Warszawie. Ale po kolei. Korzystamy ze wspomnień Marii z Lutosławskiej Niklewiczowej, siostry pani Izabeli. ”W tym czasie [1934] pogorszyły się też warunki finansowe. Pan Roman nie mógł już tak intensywnie prasować, pisanie go męczyło – Chludowo zaczynało być ciężarem, tym bardziej, że zamieniło się na rezydencję letnią, gdyż od wczesnej jesieni do później wiosny Pan Roman mieszkał w Warszawie. Trzeba było zacząć myśleć o sprzedaży tej posiadłości. Za ciężko było spłacać raty Banku Polskiego, dom wymagał remontu, utrzymania służby, świadczenia społeczne kosztowały za wiele. Tak nawet ten dom własny z małym kawałkiem ziemi, z takim trudem zdobyty, stał się wielkim zbytkiem dla Romana Dmowskiego, który nie mógł sobie na starość pozwolić na to, by go utrzymać! W roku 1934 Chludowo zostało sprzedane. Kupili go Ojcowie Misjonarze Słowa Bożego na nowicjat. Miłym było dla nas to, iż siedziba, do której byliśmy przywiązani, w której tyle dobrych chwil przeżyliśmy, będzie służyła sługom Bożym. W grudniu 1934 roku pojechałam do Poznania z plenipotencją pana Romana aby zakończyć pertraktacje i zawszeć akt sprzedaży Chludowa. Niepisaną umową zastrzegłam sobie, aby w dzień imienin pana Romana 9 sierpnia, zawsze była odprawiana Msza św. na jego intencję. [Odprawiają dalej ? – przyp. autora]. Dawniejszy pokój dzienny został zamieniony w kaplicę i Ojcowie dotrzymali umowy, odbarwiając uroczystą Mszę św. 9 sierpnia 1935 roku i lata następnych. Gdy wrócą po wojnie, Msza będzie żałobna. (…) W ostatnich latach życia, zdrowie pana Romana pogorszyło się. Mieszkaliśmy wówczas na Smolnej 14 [w Warszawie], ale w tym samym domu, w którym mieszkał pan Roman wiele lat przedtem. Zajmował duży słoneczny pokój z pięknym widokiem aż het! Na Wisłę i lasy – a obok mały sypialny, który dzięki rozsuwanym szeroko drzwiom zamieniał się w jeden pokój. W tym czasie zaczęło wychodzić zbiorowe wydanie jego dział. Cieszył się nim, przygotowywał do druku, sam robił korektę i czuwał nad zewnętrzną formą. Nie mógł już wtedy zbyt intensywnie pracować, ale nie przestawał się interesował sprawami publicznymi, brał udział niekiedy w zebraniach, a często wzywał swych towarzyszy w pracy, by zdawali sprawę z tego, co się dzieje. Na wiosnę 1937 miał leciutki atak, wlew krwawy w mózgu, który jednak pozostawił ślady i sprawił, że jego zdrowie już i tak ostatnio niezbyt dobre pogorszyło się znacznie. Pokoje jego zostały wtedy przemeblowane – książki, które zabierały powietrze, przeniesiono do małego sypialnego, a łóżko wielkiego gabinetu. Wszystko już było tylko pod kontem widzenia zdrowia… Ponieważ przy ostatnim niedomaganiu mówił, że trudno mu było sięgnąć do dzwonka, wiec postanowiłam po obu stronach łóżka stoliki, a na każdym z nich – lampka, zegarek i dzwonek, co zapewniało maksimum wygody. Wtedy w ostatnim roku jego życia prawie nie wychodziłam z domu, bo pan Roman potrzebował mojej obecności i jeśli mnie nie było, czuł się nieswojo, jak sam mówił: - Gdzie Manitka? Czuję się bez niej, jak dziecko bez matki. Nic w tym dziwnego, człowiek chory i słaby czuje się niespokojnie jeśli nie ma przy sobie osoby, co się nim opiekuje. Gdy wieczorem służący pomógł mu się rozebrać i położyć, trzeba było przyjść na dobranoc i „obtulić kołdrą” jak dziecko. Mało już wtedy wychodził z domu. Wyjeżdżaliśmy na spacer, a ulubioną drogą był wał nad Wisłą w stronę Miedzeszyna. Odwiedzali go przyjaciele, prawie co dzień był dr Starkiewicz, który go leczył i z największą pieczołowitością czuwał nad jego zdrowiem; dr Łapiński, przyjaciel z lat dawnych, poza tym towarzysze pracy: Kowalski, Bielecki, Trajdos, Giertych, Niebudek, Berezowski i Dębski. I starzy przyjaciele Jabłonowski, Wasilewski, Kiniorski. Odwiedzały też go Janka Buszczyńska i Ela Balicka, wdowa po Zygmuncie, z którymi przyjaźń nasza była nieprzebrana. Pan Roman lubił odwiedziny. Często przychodził do niego wówczas ks. Marceli Nowakowski, nasz wspólny przyjaciel. Pragnął nakłonić go do odbycia spowiedzi, co oddawana był zaniedbywał. Pewnego po południu – było to 23 grudnia 1937 roku – długo siedział u pana Romana. A kiedy wyszedł z jego pokoju przyszedł do nas, bardzo uradowany, mówiąc, ze pan Roman się wyspowiadał i jutro przyjemnie Komunię św. Byliśmy tym bardzo wzruszeni. Nazajutrz wszystko było przygotowane – postawione kwiaty przy krzyżu i świece. Pan Roman wcześnie kazał się ubrać i kiedy przyszedł ksiądz, ukląkł na środku pokoju, złożył ręce i pobożnie przyjął Komunię św. Był bardzo przejęty, a kiedy w chwilę potem przyszła do niego, miał łzy w oczach. Zima minęła [1937/38], stan zdrowia pana Romana nie polepszył się wiosną. Ciągle tętno 30 uderzeń na minutę i często arytmia. Nie mógł dużo czasu spędzać na powietrzu, bo męczyło go ubieranie się i schodzenie po schodach, a tęsknił do wsi. Postanowiliśmy więc wcześniej z nim wyjechać do Drozdowa, gdzie właśnie stałam się właścicielką ośrodka majątku rodzinnego”. Wieczne odpocznienie daj Panie naszym Ojcom Niepodległości i wszystkim kto „spełniał obowiązki polskie” w swoim stanie...  

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną