Raz jeszcze o „ruskich” serwerach
/
- Największa partia opozycyjna nie zdała najważniejszego posmoleńskiego testu. Nie potrafiła bowiem zagospodarować „pospolitego ruszenia”, które dało się wyraźnie zaobserwować po katastrofie prezydenckiego samolotu w kwietniu 2010 roku - pisze Antoni Krawczykiewicz.
W niedawnym marszu w rocznicę wprowadzenia w Polsce stanu wojennego uczestniczyło kilka tysięcy aktywistów i sympatyków PIS. Impreza, jak na infrastrukturalny potencjał liczonej w dziesiątkach milionów złotych rocznej subwencji, partii Jarosława Kaczyńskiego, wypadła słabo. Była cieniem wielkiej mobilizacji, jaką wykazały się w dwóch wcześniejszych marszach środowiska Radia Maryja i Solidarności oraz narodowców z Młodzieży Wszechpolskiej i ONR.
Kolejny raz okazało się, że aspirujące do przejęcia władzy Prawo i Sprawiedliwość pozostaje w dużej mierze wirtualnym bytem, który swoją pozycję na centroprawicy zawdzięcza wyłącznie konsekwentnemu eliminowaniu jakiejkolwiek politycznej konkurencji.
Samo z siebie nie wnosi już żadnej wartości dodanej, ale toczy się jeszcze na „patriotycznych oparach”. PIS-owski niewypał marszu z 13 grudnia nasunął mi od razu skojarzenia z innym wysiłkiem, którego największa partia opozycyjna podjęła się nieco ponad rok temu. I wtedy i teraz wyszło tak samo.
W toku trwającej wtedy parlamentarnej kampanii wyborczej z ust liderów PIS padały szumne zapowiedzi tworzenia z udziałem dziesiątek tysięcy osób „brygad specjalnych”. To one, po odpowiednim przeszkoleniu, miałyby odpowiadać za nadzorowanie procedury liczenie głosów w komisjach obwodowych.
Tym samym partia Jarosława Kaczyńskiego miała być w pełni przygotowana do patrzenia władzy, czyli koalicji PO-PSL, na ręce. PIS miał być gwarantem dochowania standardów demokratycznych w naszym kraju.
Z ramienia władz partii z Nowogrodzkiej akcję koordynowało dwóch dawnych kombatantów z PC – Marek Suski i Adam Lipiński, bliskich i zaufanych towarzyszy Jarosława Kaczyńskiego. Tworzeniem list wolontariuszy zajmowali się w terenie głównie posłowie, senatorowie i samorządowcy.
W grę wchodziło skompletowanie i pełna dyspozycyjność co najmniej dwudziestu pięciu tysięcy osób, jeśli liczyć tylko jednego męża zaufania PIS na komisję. Dla sprawnego nadzoru wiadomo jednak było, że w każdym lokalu musi być ich sporo więcej. Oprócz członków i ich rodzin, w przedsięwzięcie musieli się więc włączyć także sympatycy.
Jak było w rzeczywistości? Choć wgląd w precyzyjne dane z tej akcji partii z Nowogrodzkiej nie jest możliwy to nieoficjalnie wiadomo, że niemal pełna obsada komisji dotyczyła tylko wielkich aglomeracji takich jak Warszawa, czy Kraków.
Im mniejsza miejscowość, szczególnie na ziemiach zachodnich i północnych, tym z obsadą było słabo, bądź bardzo słabo. To ostatnie oznaczało, że w wielu obwodach PIS po prostu nie miało żadnego męża zaufania.
Słowem – największa partia opozycyjna nie zdała, jak pisał jeden z prawicowych publicystów, najważniejszego posmoleńskiego testu. Nie potrafiła bowiem zagospodarować „pospolitego ruszenia”, które dało się wyraźnie zaobserwować po katastrofie prezydenckiego samolotu w kwietniu 2010 roku.
A możliwości było wiele. Oprócz już istniejących, bądź tworzących się organizacji, stowarzyszeń, czy związków, do dyspozycji partyjnej PIS-owskiej machiny było milion podpisów z danymi osób, które poparły kandydaturą Jarosława Kaczyńskiego w walce o najwyższy urząd w państwie.
Sromotna porażka wyborcza oraz organizacyjny blamaż kontroli głosowania został „przykryty” usunięciem kolejnego środowiska z partii.
Tym razem winę za całokształt poniosła grupa Zbigniewa Zbiory. I jak by nigdy nic swoje prace mógł dalej kontynuować zespół ds. monitoringu wyborów. Co prawda nie miał do dyspozycji zebranych równolegle przez PIS-owskich aktywistów danych ze wszystkich obwodowych komisji wyborczych, dających podstawę do ewentualnego zakwestionowania wyników oficjalnych.
Za to we wrześniu tego roku dowiedzieliśmy się, że transparentność głosowania z końca 2011 roku stała pod znakiem zapytania. Dlaczego?
Na wysokości zadania stanęła patriotyczna „Gazeta Polska”. To medialne ramie PIS poinformowało bowiem opinię publiczną o dokonanym właśnie ważnym odkryciu.
Oto członkowie zespołu ekspertów doszli do wniosku, że ostatnie wybory parlamentarne mogły zostać sfałszowane. Na dowód przytoczyli między innymi fakt, że sieć PKW była obsługiwana przez serwery DNS do niedawna rosyjskiej spółki Internet Partners. Ta ostatnia miała być częścią dużego koncernu teleinformatycznego GTS, który w Polsce działał pod nazwą GTS-Energis Polska.
A skoro „ruska” spółka i „ruskie” serwery – to z graniczące niemal z pewnością przekonanie, że ktoś musiał odjąć PIS-owi zdobyte głosy.
No bo przecież gra, jak pisała „Gazeta Polska”, od ponad dwudziestu lat toczy się o najwyższą stawkę – czyli o suwerenność naszego kraju. A tylko PIS reprezentuje nurt troszczący się o kondycję i bezpieczeństwo naszego kraju. Reszta to zdrajcy.
Na wysokości zadania nie stanęły też, w opinii partii z Nowogrodzkiej, polskie służby, które nie zapobiegły zagrożeniom, czyli udziałowi w systemie PKW firmy związanej ze wschodem.
Bo przecież fałszować dane mogli tylko „ruscy”, w odróżnień od firmy amerykańskich, izraelskich, niemieckich, czy francuskich, które wykonując te same zadania ograniczyły by się wyłącznie do transmitowania danych.
Tylko czekać jak niebawem dowiemy się, że przyczyną słabej frekwencji na marszu 13 grudnia był siarczysty mróz wytworzony przez „ruskie” samoloty wojskowe oraz wirus „ruskiej” grypy, którym punktowo zarażono, nie mogących przybyć do Warszawy, działaczy i sympatyków Prawa i Sprawiedliwości.
Czy i tym razem PIS-owskie nieudacznictwo przykryte zostanie na łamach „Gazety Polskiej" doniesieniami o kolejnych „ruskich występkach” ?
A może w ramach pluralizmu w obozie patriotycznym, w obronę partii, która podobno kiedyś ma wygrać wybory, włączy się tygodnik „W sieci”? Czy PIS-owska niemoc zostanie przełamana w 2013 roku?
Antoni Krawczykiewicz
fot. Agata Bruchwald/prawy.pl
Źródło: prawy.pl