Po przeczytaniu płaksiwego elaboratu bidnego starowinka Michnika przypomniał mi się ten fragment "Władcy Pierścieni", w którym po wypełnieniu misji Froda:
"Rozległ się grzmot, straszliwy zgiełk rozpętał się wkoło. Ognie, wystrzelając z głębi, lizały ściany jaskini. Drżenie ziemi wzmogło się gwałtownie, Góra zatrzęsła się w posadach. (...) Ujrzał bowiem na mgnienie oka wielką wirującą chmurę, a pośrodku niej wieże i fortece potężne jak góry, wzniesione na wspaniałych cokołach ponad niezgłębionymi przepaściami; dziedzińce i bastiony, więzienia o murach nagich i ślepych jak skały, otwarte na oścież stalowe, niezdobyte bramy. Potem wszystko znikło. Wieże runęły, góry się zapadły, ściany rozsypały się w proch i pył; ogromne spirale dymów i słupy pary skłębiły się w powietrzu i wzbijały się coraz wyżej i wyżej, aż spiętrzona olbrzymia fala z postrzępioną dziko grzywą przewaliła się nagle i opadła z powrotem na ziemię. Wtedy dopiero przez cały ogromny obszar przetoczył się głuchy pomruk, potężniejąc do ogłuszającego huku i grzmotu. Ziemia drżała, równina wzdymała się i pękała. Orodruina chwiała się jakby podcięta u korzeni. Ogień tryskał z jej rozłupanego wierzchołka. Pioruny błyskawicami przeszywały niebo. Czarne strugi deszczu jak bicze smagały ziemię. I w to serce nawałnicy z krzykiem, który wzbijał się ponad cały ten zgiełk, rozdzierając skrzydłami chmury, wtargnęły jak ogniste pociski Nazgûle, aż porwane w wir walących się gór i rozszalałego nieba one także rozprysły się, spopieliły, zginęły".
Dobrze wyjaśnia to smrodek panujący w walącej się Czarnej Wieży na Czerskiej.
Prof. Jacek Bartyzel