Najnikczemniejszy z podatków
Zupełnie inaczej przedstawiano inflację jeszcze 70 i 100 lat temu, ale po takie podręczniki – niczym po księgi zakazane – dziś trzeba specjalnie udać się w najciemniejsze zakamarki starych uniwersyteckich bibliotek, do dobrych antykwariatów, albo po niskonakładowe wznowienia do niszowych wydawnictw. Wtedy inflacja była po prostu „zwiększaniem ilości pieniądza w obiegu ponad rynkowy popyt na pieniądz”. Podkreślam; nie „zwiększaniem się”, lecz „zwiększaniem”, a za taki proceder bezapelacyjnie zawsze odpowiadał ten, kto o owym obiegu decydował.
Słowo „inflacja” wywodzi się od łacińskiego „inflare” (puchnąć) i pierwotnie oznaczała „wpompowywanie” pieniędzy w rynek w tempie szybszym niż przyrost produkcji dostępnej do kupienia. Ogólny (inflacyjny) wzrost cen był dopiero następstwem takiego działania.
Z porównania obydwu definicji jasno wynika zatem, że w tej „uwspółcześnionej” prawdziwą przyczynę zastąpiono skutkiem. A może raczej... celowo za skutkiem ukryto ?
Pieniądz to bilet...
„Rynkowy popyt na pieniądz” nie oznacza „pragnienia większych finansów”. Taki popyt byłby nieograniczony. Któż powie, że ma dosyć kasy? Jest on wyraźnie określony wolumenem dóbr obecnych w wymianie handlowej. Zgodnie z tym, a także zgodnie ze zwykłą uczciwością wobec ludzi, liczących na godziwe życie w zamian za wysiłek pracy – pojawienie się w obiegu dodatkowej jednostki pieniądza musi być poprzedzone chociaż jednostką dodatkowo wytworzonego produktu.
Już wcześniej pisałem na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”(55/2016), że pieniądz działa tak samo jak bilet do kina czy miejscówka na pociąg. Sam jest zaledwie kawałkiem kolorowego papierka lub blaszki. Jego wartość wynika dopiero z tego, do czego uprawnia. I musi do czegoś uprawniać! Nie pracujemy bowiem „dla pieniędzy”, lecz dla dostępu do puli określonych towarów i usług, pozwalającej żyć naszym rodzinom na stopie, do jakiej przywykły. Jeżeli pominiemy banalny epizod udowadniania przed sprzedawcą w sklepie swoich praw do uczestnictwa w tzw. społecznym podziale dóbr – banknotem lub kartą płatniczą – wychodzi na to, że jak przez całe wieki, tak i teraz za pracę jesteśmy (lepiej lub gorzej) wciąż wynagradzani „w towarze”.
Szybko i zdecydowanie poradzilibyśmy sobie z „dowcipnym” kasjerem w kinie, gdyby się okazało, że na długo wyczekiwany seans filmowy sprzedano nam bilety na nieistniejące miejsca. Za to – gdy państwo raczy nas dodrukiem „pustego” pieniądza – z łatwością pelikanów łykamy różne propagandowe kocopały, że... ceny muszą rosnąć, bo koszty drożeją.
Inflacja sama się nie robi...
Robert P. Murphy – amerykański ekonomista – w „Niepoprawnym politycznie przewodniku po kapitalizmie” m.in. rozprawia się z mitem, że podniesienie ceny ropy automatycznie skutkuje skokiem cenowym wszystkich, transportowanych przecież, towarów. Faktycznie staje się tak dopiero, gdy państwa korzystając z pretekstu wylewają na swoje rynki dodatkowe środki pieniężne. Bez tego podrożałyby najwyżej artykuły uważane za podstawowe, na inne zaś zwyczajnie spadłby popyt. To tak, jak z budżetem domowym – jeżeli jakieś pilne wydatki rodzinne nagle rosną przy niezmiennych dochodach, trzeba zacisnąć pasa i coś innego ograniczyć, albo z czegoś zwyczajnie zrezygnować.
Historia ludzkości to zarazem historia celowego psucia pieniądza. Nie chodzi mi tu wcale o pospolitych fałszerzy, bo ich aktywność w skali dziejów to zaledwie namiastka wobec tego, co czynili rządzący wespół z bankierami. Począwszy od nikczemnych prób „rozmnażania” kwitów potwierdzających prawa do depozytów w skarbcach, którymi rozliczano transakcje – poprzez zmonopolizowanie bicia monety przez władców z potajemnym jej „odchudzaniem” ze szlachetnych kruszców – aż po ograniczanie wolnej bankowości i odejście od tzw. parytetu złota oraz od 100-procentowej rezerwy.
Praktycznie do I. Wojny Światowej to zwykłe banki komercyjne miały prawo emitować banknoty pod warunkiem odpowiedniego pokrycia w złocie i zwłaszcza w drugiej połowie XIX w. inflacja była sytuacją stosunkowo rzadką. Systemów z bankami centralnymi do tego czasu prawie nie było (W XIX w. na całym świecie było ich ok. 20). Jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać dopiero w okresie międzywojennym i tuż po II wojnie, oficjalnie jako instytucje mające zapobiegać nadmiarowi pieniądza – jednak od tamtej pory inflacja jakoś paradoksalnie jest naszą wierną towarzyszką.
Czarcia maszynka
Bank centralny może pomnażać pieniądze w obiegu na kilka sposobów. Niekoniecznie musi je dodrukowywać i przekazywać podporządkowanym bankom komercyjnym w zamian za papiery wartościowe. Najwymyślniejszym mechanizmem zdaje się być manipulowanie tzw. stopą rezerwy obowiązkowej.
Załóżmy, że stopa ta aktualnie wynosi 10%. Oznacza to, że każdy z kontrolowanych banków musi utrzymywać dziesiątą część posiadanych środków na swoim rachunku w banku centralnym, a dopiero resztą dysponuje swobodnie. Do jednego z takich banków – nazwijmy go „A” – wpłaca sobie 1000 dolarów obywatel Iksiński. Bank A natychmiast powierza z tego bankowi centralnemu 100 dolarów, zaś 900 pozostawia u siebie. Ponieważ celem takiej instytucji jest zarabianie na kredycie – bank A pożycza szybciutko owe 900 dolarów jakiemuś klientowi, który robi za nie zakupy u obywatela Ygrekowskiego. Ten z kolei 900-dolarowy utarg deponuje w swoim ulubionym banku B. Bank B – zgodnie z przepisami – postępuje podobnie do banku A tj. 10% gotówki umieszcza na rachunku w banku centralnym, a 810 zapewne także udostępni kolejnemu kredytobiorcy. Do tego momentu bank centralny zdążył uzyskać rezerwę obowiązkową w ogólnej kwocie 190 dolarów w gotówce, banki komercyjne wykreowały dwa kredyty na sumę łączną 1710 dolarów (wszystko z tamtego jednego tysiąca!!!), zaś na rachunkach nieświadomego Iksińskiego i Ygrekowskiego twarda gotówka zamieniła się w komputerowe zapisy, którymi oczywiście mogą robić sobie przelewy. Bankowa „kręcioła” będzie toczyła się nadal, dopóki do centralnej rezerwy obowiązkowej nie powędruje całe 1000 dolarów z gotówki Iksińskiego, przekazywane po kawałku przez kolejne instytucje bankowe. System przez ten czas wyprodukuje „z powietrza” dodatkowe 9000 wirtualnych dolarów tzw. bezgotówkowych. Cały proces może potrwać np. dobę, albo jedną godzinę. Ale czy fabryki nadążą z produkcją? „Inflacja bezgotówkowa” jest jeszcze groźniejsza, od tej „w twardych papierach”.
Wszystko to opisuje wzór na tzw. mnożnik kreacji pieniądza; 1/r – gdzie „r” oznacza aktualną stopę rezerwy obowiązkowej. Mnożnik mówi, do jakiej ilości może „spuchnąć” suma krążących złotówek dzięki bezgotówkowej kreacji. Łatwo obliczyć, że gdy rezerwa centralna zostanie obniżona z 10-ciu na 5 procent – banki komercyjne w tempie piranii podwoją „puste” środki niemal w tej samej chwili. I tylko my, kupując coraz mniej za tyle samo, będziemy wierzyć, że państwo nas chroni dzielnie walcząc z inflacją...
Kto korzysta, a kto traci?
Wbrew pozorom bank centralny nie podporządkowuje emisji pieniądza interesowi gospodarki i społeczeństwa, lecz dopasowuje do wygody ekipy rządzącej. Wbrew tym samym pozorom – jest on bardziej instytucją polityczną niż ekonomiczną (np. patrz: tryb powoływania Prezesa NBP i składu Rady Polityki Pieniężnej).
W efekcie przedstawionej wyżej kreacji bezgotówkowego pieniądza, banki komercyjne w szybkim tempie rozbudowały rynek kredytowy, mnożąc liczbę swoich dłużników. Ponieważ w takim samym tempie nie zdążyła wzrosnąć produkcja oraz ze względu na stosunkowo niski udział gotówki w wytworzonej puli środków – kredytobiorcy ci mają realnie małe szanse na sprawne spłacenie pożyczek. Ale banki przecież zarabiają na odsetkach, a nie na odzyskiwaniu długów – zatem czym dłużej tym lepiej. W razie czego za kredyty udzielone z „nierealnych pieniędzy” można przecież przy pomocy komornika zająć swoim klientom całkiem realne zastawy – ich ruchomości i nieruchomości.
Co dzięki inflacji zyskuje rząd? Może pochwalić się zwiększaniem wpływów do budżetu i zmniejszaniem deficytu. Np. jeśli cena netto jakiegoś towaru wynosi przed inflacją 100 zł, a dzięki niej już 105 zł – to wpływający 23-procentowy VAT od nowej ceny także staje się większą kwotą. A że jest to mniejsza siła nabywcza to już problem społeczeństwa, bo to głównie ono robi zakupy. W rządowym „pijarze” ważne są tylko liczby.
Rząd może nadto pochwalić się takim samym „zmniejszaniem” długu publicznego. Jeżeli np. ma się rozliczyć z inwestorami ze sprzedanych im 5 lat wcześniej obligacji, wartych wtedy dajmy na to „całą kozę”, to dzięki działaniu inflacji – mimo oprocentowania przy wykupie – odda teraz zaledwie „pół kozy”. Poprzez psucie pieniądza, inflacja celowo psuje także wartościowe papiery dłużne, które „wartościowe” stają się już tylko nominalnie, czyli po części. „Po części”, bo pozory trzeba zachować, ale też wcale nie chodzi o całkowitą spłatę zadłużenia. Tak naprawdę to deficyt budżetowy i dług publiczny są na rękę rządzącym politykom, bo czymże lepiej uzasadniać wysokie podatki?..
Tymi, którzy tracą są oczywiście „robieni w konia” zwykli obywatele. Inflacyjnym narzędziem system państwowy stopniowo wypycha nas z uczestniczenia w podziale wytworzonego PKB. Za wynagrodzenia kupujemy coraz mniej, ponieważ wzrost cen w tym układzie ma z zasady wyprzedzać płace. Coraz trudniej także utrzymać dotychczasowe oszczędności (w tym w postaci nieruchomości), nie mówiąc o odkładaniu dalszych z dodatkową emeryturą włącznie. Wbrew głoszonym teoriom – żadna inflacja nie jest „bezpieczna” lub „dopuszczalna” – ani 5-cio, ani nawet 1-procentowa. Za każdą odpowiada rząd i każda jest okradaniem społeczeństwa z jakiejś części pracy. Chciało mi się w tym miejscu napisać, że jest ona inną postacią podatku – tyle, że perfidnie ukrytego i bardziej szkodliwego niż pozostałe. Jednak to chyba coś jeszcze gorszego... Nie dziwi mnie, że międzynarodowe lobby polityczno-banksterskie, dla zapewnienia dostatecznie długiej żywotności swojej machiny, podjęło program masowego odurniania zwykłych ludzi, ale czy trzeba było objąć nim nawet podręczniki dla adeptów ekonomii?..
Źródło: prawy.pl