W ostatnim felietonie udało mi się pochwalić senatora Rulewskiego za kilka słów prawdy. Chodziło o stwierdzenie, że sędzia uniewinniający Beatę Sawicką musiał być "nasz", czytaj Platformy Obywatelskiej. Kilka dni później senator Rulewski przyszedł do pracy, czyli do Senatu, wystrojony w więzienny drelich z obowiązkową różą w klapie.
Przyznaję, że szczęka mi opadła. Co prawda jestem już impregnowana na zachowania opozycji totalnej, która doszła "do ściany" podczas obrad Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, ale p. Rulewski mnie zaskoczył. W sumie dobrze, że senator Rulewski nie dostał kiedyś roli w "Gwiezdnych Wojnach", bo mógłby przybyć do Senatu przebrany za szturmowca. Dobrze, że nie przykuł się łańcuchem do żelaznej kuli, którą "zamiatałby" senackie korytarze, czyniąc jeszcze większe zainteresowanie, szczególnie wśród łowców cyrkowych talentów.
Jeden z internatów napisał: "Rozumiem że Rulewski za czynny udział w zorganizowanej grupie przestępczej, działającej na szkodę Polski i zamierzającej obalić demokratycznie wybrany rząd, zamierza dobrowolnie poddać się karze i stąd ten jego strój". Otóż, co się dzieje w głowie senatora Rulewskiego, to nawet on sam pewnie nie wie. Gdyby się jednak okazało, że wie, to oznaczałoby jedynie, iż zdeponował swój kapitał gdzieś w okolicach Lecha Wałęsy, który od dłuższego już czasu plecie jak Piekarski na mękach. Wszyscy o tym wiedzą, ale jakaż to rozkosz nabić armatę Wałęsą lub Rulewskim i wystrzelić nimi w reżim Kaczyńskiego.
Co się dzieje z (niektórymi) ludźmi na starość? Pytanie raczej retoryczne, bo jak widać są tacy, którzy zwyczajnie w świecie, głupieją. Szkoda.
Być może faktycznie należało sztandar "Solidarności" wyprowadzić, a wraz z nim część działaczy, którym Polska myli się z cyrkiem. Pracowników cyrku niniejszym przepraszam.
Dorota Arciszewska-Mielewczyk