Przedwyborcza debata Angela Merkel – Martin Schulz przypominała pogawędkę przy herbatce u cioci. Media akcentują beznamiętność i kulturę rozmowy, ale przecież ta dwójka tak naprawdę nie ma się o co spierać.
Przeciwnicy grają do jednej bramki. CDU, CSU i SPD Schulza pozostają przecież od 2013 roku w koalicyjnym uścisku i nadają w ciągu kadencji na tej samej fali. Różnice w kwestii rozwiązań gospodarczych czy społecznych były dotąd niezauważalne. Niemcy we wschodnich landach, wygwizdujący Merkel na wiecach przedwyborczych za bezrefleksyjne przyjęcie uchodźców, wyraźnie widzą, że mówią do niej jak do ściany. Zdają sobie też sprawę, że same tylko krzyki „obłudnica, zdrajczyni narodu!” nie zdecydują o głosach przy urnie. Czas podjąć działania.
Niemcom się coraz bardziej polityka migracyjna Niemiec nie podoba, ale Merkel upiera się, że dobrze zrobiła zapraszając gości i otwierając w 2015 roku dla przybyszów granice, zapewnia że uczyniłaby tak samo również dziś.
Niedzielna telewizyjna debata najpoważniejszych kandydatów do fotela kanclerza pokazała, że Niemcy w istocie nie mają w kim wybierać, są skazane na status quo i konserwowanie politycznego układu. Schulz co prawda zarzucił Merkel błędy popełnione w pierwszej fazie kryzysu uchodźczego, za najpoważniejszy uznając brak konsultacji z europejskimi partnerami, by za chwilę stwierdzić, że „uchodźcy są cenniejsi niż złoto", objaśniając, że chodziło mu o wiarę uchodźców w Europę, której brakuje wielu Europejczykom.
Dlaczego brakuje, tego Schulz nie przeanalizował. Jednak zaprotestował, że tego „złota” nie chcą brać ani w Polsce ani na Węgrzech, co nie jest solidarne, skoro oba te kraje korzystają z unijnych dotacji. Pogroził, że gdy zwycięży, uzależni dotacje od uchodźczej solidarności.
Obecne wybory w Niemczech przypominają więc wybór Tusk kontra Komorowski. Merkel ma czwartą kadencję niczym nie wyjętą. Brak poważnej alternatywy koncepcji urządzenia państwa i funkcjonowania będącej na zakręcie Unii Europejskiej, w której Niemcy grają pierwsze skrzypce jest tak naprawdę brakiem demokracji na własne życzenie. Bo co to za wybór, gdy ci, którzy stoją u steru i biorą udział w elekcji nie reprezentują interesu społeczeństwa. Żadna obecność na scenie politycznej Zielonych, czy innych ugrupowań lewackich tego nie zmieni. Dlatego trudno się dziwić, że w Niemczech coraz silniej dają o sobie znać nastroje radykalne, a czwarta kadencja słabnącej w poparcie Merkel tylko je wzmocni. W jaką stronę to pójdzie, sami Niemcy dziś nie wiedzą, ale widać już – choć słabe jeszcze- społeczne parcie na zmiany, której najbliższe wybory nie przyniosą. Podobna ustawka wyborcza została zorganizowana we Francji, ale tam przynajmniej zmieniono oblicze z Hollanda na Macrona. To wszystko z troski, aby było tak jak było, przy pozornych ruchach odnowy. W przypadku Niemiec to wciąż jest twarz tej samej Angeli Merkel, która ani myśli przyznawać się do błędów.
Schulz i Merkel pozwalają już sobie na tak ostre strofowanie Polski, że wraz z Napoleonem Macronem przebijają się w argumentach. Ten francusko-niemiecki sojusz jest widoczny nie tylko w lansowanej koncepcji dwóch prędkości UE i wyodrębnienia jej trzonu, ale też we wtrącaniu się na wyścigi w wewnętrzne sprawy Polski w kwestiach, wobec których Unia nie ma nic do gadania z powodu braku uprawnień. Jeśli na forum Parlamentu Europejskiego nie zostanie zrobiony z tym porządek (a polska totalna opozycja staje na głowie, żeby Polsce przywalać), i słabsze gospodarczo państwa członkowskie ze strachu przez utratą pozycji i pogrożeniem im palcem, ulegną sile „perswazji”, odwracając się do nas plecami, będzie trudno.
Pewnie dlatego PiS dla wzmocnienia pozycji naszego kraju gra także na Amerykanów, akcentując nie tylko wspólnotę interesów, ale i wartości. Widać już wyraźnie, że to się ani Francuzom, ani Niemcom nie podoba, bo wzmacnia naszą pozycję jako partnera unijnego.
Pewnie dzisiaj Macrona i Merkel ściska w dołku po wiadomości, że prestiżowa agencja ratingowa Moody`s podwyższyła „tej strasznej Polsce” wskaźnik inwestycyjnego zaufania i tempa rozwoju gospodarczego, z prognozowanego w maju poziomu 3.2 proc. PKB do 4,3 proc. I obniżyła prognozę deficytu sektora finansów publicznych z 2,9 proc do 2,5 proc. Raport Moody`s stwierdza, że wyższy wzrost i lepsze wykonanie założeń budżetowych od stycznia do lipca, znacząco zwiększają szansę, że deficyt w Polsce będzie trzeci rok z rzędu wyraźnie poniżej progu z Maastricht 3 proc. PKB. Po siedmiu miesiącach stało się to możliwe nie tylko poprzez uszczelnienie ściągalności VAT do 214 mld zł dochodów budżetowych, w porównaniu z 194 mld zł w roku ubiegłym, ale też wzrost gospodarczy.
Pouczający nas nieustannie Macron mógłby z Polski brać przykład, bo rozbuchany deficyt budżetowy Francji lokuje ją na pozycji bankruta. Atak na „dumping socjalny” polskich pracowników delegowanych nie rozwiąże tego problemu. Francji potrzebne są głębokie reformy, które Macron zapowiadał, ale się ich boi. Zwłaszcza, że po trzech miesiącach „Jupiterowi”, jak go we własnym kraju nazywają, spadło poparcie do poziomu tak niskiego, że w tym samym okresie sprawowania władzy takiej mizerii nie odnotował żaden jego poprzednik.
Polska to temat zastępczy, wskazywanie problemów tam, gdzie ich nie ma. Od dawna bowiem wiadomo, że najciemniej jest pod latarnią.
Alicja Dołowska