Internet zamiast ułatwiać dostęp do swobodnej informacji, coraz częściej zamyka nas w naszym własnym świecie. Spersonalizowane filtry internetowe mogą uniemożliwiać dotarcie do poglądów przeciwnych niż nasze, co pozbawia nas kontaktu z rzeczywistością i uniemożliwia wymianę poglądów i porozumienie, podstawę demokracji.
Tzw. „bańki” – bo o nich mowa – zostały zdefiniowane po raz pierwszy w 2011 r. przez Eli Pariser ze Stanów Zjednoczonych i opisane jako stan, w którym informacja na stronie internetowej jest wynikiem personalizacji.
- W mediach społecznościowych strony są personalizowane na podstawie danych od osób, zakładających konto, np. wieku czy wykształcenia – mówi Laurence Dierickx z Univeristé Libre de Bruxelles, gość konferencji organizowanej przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich „Media w czasach post-prawdy”. – To proces nieprzejrzysty i zależy od informacji, jakie na swoim koncie ujawnia użytkownik. Przykładowo: jeśli ktoś ujawnia na koncie zainteresowanie sportem, to tego typu informacje będą wyświetlane na jego koncie.
Laurence Dierickx zwraca uwagę na to, że w świecie personalizacji opinie sprzeczne z naszymi poglądami nie są wyświetlane, a to prowadzi do ograniczenia różnorodności informacji. Odbiorca pozostaje odizolowany w „bańce” która tworzy preferowana przez niego kultura i nie ma możliwości poznawania opinii i prowadzenia dialogu z osobami o innych zainteresowaniach czy poglądach. Określa się to zjawisko mianem cyberalienacji czyli odizolowania małej grupy w jej kulturze.
Personalizacja czy cenzura?
Studenci dziennikarstwa w Szwecji stworzyli fałszywe konta internetowe podczas wyborów. Każdy z nich popierał innego kandydata. Efekt: treści związane tylko z ich kandydatem były częściej wyświetlane w ich newswebów, a tym którzy opowiedzieli się za kandydatami prawicowymi, wyświetlano na ścianie jedynie informacje dotyczące ich frakcji.
- Skoro filtry „decydują” o tym, co zobaczymy na spersonalizowanej dla nas stronie, decydują także o tym, czego nie zobaczymy – podkreślała Laurence Dierickx.
Specjalistka podkreślała, że google, facebook, tweeter i inne media społecznościowe mówią o „personalizacji”, za pomocą tzw. ciasteczek. Algorytmy, decydujące o wyborze dla nas takich a nie innych treści mogą się zmieniać kilka razy do roku. Obserwujemy to zjawisko, serwując po internecie np. w poszukiwaniu nowej bluzki czy butów. Chwilę później na naszych stronach społecznościowych i pasku reklamowym pojawiają się produkty z kategorii, w której szukaliśmy. Do końca nie wiemy, jakie to są algorytmy: google bierze pod uwagę m.in. wiek który podajemy na koncie. A ponieważ w tej chwili ludzie bardziej ufają internetowi niż dziennikarzom – stwarza to ogromne możliwości oddziaływania na odbiorcę.
Droga do medialnej wolności
Jak wydostać się z baniek i dotrzeć do niefiltrowanej informacji? – pyta specjalistka. Możemy wyczyścić pliki cookies, skorzystać z usług nawigacji i serwisów, która nie zbiera informacji o nas (np. wyszukiwarka dagdag go). Niewątpliwe potrzebne jest uświadamianie ludzi o możliwościach i zagrożeniach nowych systemów. Poważnym problemem jest to, że w automatycznym procesie dobru treści do klienta w mediach społecznościowych, zarządzanie informacją zostało oderwane od dziennikarstwa. Media społecznościowe nie chcę przyznać, że są mediami i powinny podpadać pod prawo dziennikarskie i przestrzegać dziennikarskiej etyki. A w dzisiejszej sytuacji prawnej – jak to podkreślono podczas dyskusji – nie ma takiego sposoby, by nasze prywatne wiadomości na kontach społecznościowy, nie mogły stać się kiedyś informacjami publicznymi.
Z drugiej strony dziennikarze zostają poza procesem działań mediów społecznościowych – mimo że to, co robią bardzo przypomina proces wydawniczy, to roboty dziennikarskie a nie ludzie w zależności od zawartych na stronie cytatów dopasowują treść. Można zapewnić różne wersje informacji na podstawie tych samych danych. Informacje są tu przedstawiane jako usługa, a to wciąż – jak podkreśla specjalistka – jest dobrem publicznym.
Owszem, dzięki technice można zwiększyć wydajność, zarządzać lepiej natłokiem informacji, przyciągnąć bliskie mojemu myśleniu społeczności, podwyższać zainteresowanie. Równocześnie tworzy się monokulturę, która zagraża tworzeniu zmysły krytycznego. Bo jeśli na stronie, w komentarzach pod stroną i w pokazywanych mi linkach okazuje się że wszyscy mają zbliżone do moich poglądy, nie wykształcam sobie zmysłu potrzebnego choćby w dyskusjach, wymianie opinii – niezbędnych w utrzymaniu demokratycznego społeczeństwa.
- Mamy tu do czynienie ze swego rodzaju cenzurą. Z drugiej strony projekty Unii Europejskiej, która pracuje nad regułami, które miałyby zarządzać mediami społecznościowymi – także zagraża cenzurą – wnioskowali po wykładzie dziennikarze.
Etyka algorytmów
Laurence Dierickx na zakończenie wystąpienia mówiła o różnego rodzaju filtrach deformujących: priorytatyzacjach (ich celem jest przyciągnięcie uwagi), skojarzeniach (uwypuklają związki między treściami), filtrach wyłączających lub włączających (prowadzą do tworzenia baniek). Algorytm, który nimi zarządza to proces czysto mechaniczny, służący rozwiązywaniu problemów. Przypomina pieczenie ciasta: najpierw mieszamy składniki na ciasto, potem pieczemy, wyjmujemy z piekarnika, studzimy i jemy. Algorytm podobnie – działa na zasadzie etapów i ma w sobie zawsze ukryty czynnik ludzki. W dziennikarstwie proces wydawniczy (także taki oparty na propagandzie nie etyce przekazywania informacji) opiera się na człowieku. W mediach społecznościowych, których głównymi twórcami są programiści, potrzeba więc przeszkolenia ich z zasad etyki dziennikarskiej – postulowała Laurence Dierickx.
Media społecznościowe to zjawisko nowe, generujące nowe wyzwania. Tak jak przez 150 laty wyzwaniem była prasa, a przed 100 laty telewizja – tak teraz media społecznościowe są zaproszeniem do ich zrozumienia, i korzystania z nich tak, by wspierały wolny przekaz informacji.
Lidia Maj