Słyszę niemało głosów ludzi, którzy swój generalny sprzeciw wobec dekomunizacji przestrzeni publicznej motywują tym, że jest to nieposzanowanie historii oraz odwet aktualnych zwycięzców, po których kiedyś przecież przyjdą inni, którzy znów będą zmieniali nazwy ulic i placów, wynosząc na piedestał swoich bohaterów.
Jak w każdej dwuznaczności, również i w tej doksie znajduje się ziarno prawdy, ale przewrotnie powykręcanej. Przecież proceder ten trwa od bardzo dawna, możemy nawet dokładnie wskazać, kiedy się zaczął: było to wtedy, kiedy zniszczono Stary Porządek i Rewolucja zaczęła zacierać wszystkie jego ślady także i w tym wymiarze. I odtąd faktycznie każdy kolejny przewrót, każda zmiana reżimu (uwzględniając nieliczne niestety i nietrwałe Restauracje i Kontrrewolucje) w każdym kraju pociągały za sobą zmiany nazw ulic, alei, placów, skwerów itp. Bardzo pouczająca jest pod tym względem historia paryskiego Placu Ludwika XV - ostatecznie Zgody.
Gdyby zatem przeciwnicy obecnych zmian mieli uczciwe i szczere intencje, to by domagali się jako zasady przywracanie nazw najstarszych, które nadawano w czasach, kiedy jeszcze nazewnictwo nie było obiektem walk ideologicznych. Sam na przykład byłbym za tym, aby Plac Saski znów stał się Placem Saskim. Ale anty-dekomunizatorom wcale o to nie chodzi: oni chcą zakonserwowania tych nazw i tych patronów, których wybrali komuniści; chcą zatrzymać ten obraz historii, który został ukształtowany w PRL - będącym (przepraszam, że przypominam ten banał, ale jak czytam niektórych "prawicowych" publicystów, to odnoszę wrażenie, że o tym nie wiedzą albo wiedzieć nie chcą) zinstytucjonalizowaną formą panowania sowieckiego nad Polską. Dlaczego? Nawet nie chce mi się dociekać, ale wyobraźmy sobie następującą, analogiczną możliwość.
Załóżmy, że III Rzesza wygrała jednak II wojnę światową i Polska, wraz z całą Europą, znalazła się już w trwałej niemieckiej niewoli, w której okropności wojennej okupacji stałyby się normą. Bez wątpienia hitlerowcy kontynuowaliby rozpoczętą już w czasie wojny systematyczną zmianę nazewnictwa: każde miasteczko w Generalnej Guberni (jeżeli ta forma zarządu w ogóle by się utrzymała) i w innych częściach podbitej Polski miałoby jako pryncypalną ulicę Adolf Hitler-strasse, inne pozostałych bonzów nazistowskich czy formacji Wehrmachtu i SS; być może Warszawa zostałaby "obdarowana" jakąś gigantyczną Halą Ludową im. Adolfa Hitlera albo czymś bardziej nawet "wystrzałowym", jak Świątynia Walhalli. Nie można też wykluczyć, że poboczne uliczki otrzymywałyby też miano od polskich kolaborantów Tysiącletniej Rzeszy - bo nie wątpię, że po przegranej wojnie, kiedy zgasłyby nadzieje na wyzwolenie, żywione powszechnie podczas okupacji, prysłby mit "kraju bez Quislingów" i tacy kolaboranci na pewno by się znaleźli - przecież "trzeba ratować substancję" i obowiązuje "realizm", c'nie?
Ale też załóżmy, że po śmierci Führera - na przykład w 1953 roku - jego następca, powiedzmy Himmler czy Bormann (a czemu nie? Mógł Beria, to mógłby i Bormann), rozpocząłby stopniową "dehitleryzację" i zaczęłaby się odwilż: zaniechano by przynajmniej masowej eksterminacji, zamknięto obozy koncentracyjne, kraje podbite uzyskałyby jakąś formę samodzielności. I wreszcie, po latach, kraje te odzyskałyby niepodległość, a Tysiącletnia Rzesza rozpadłaby się po, powiedzmy, 60 latach. Czy wówczas przeciwnicy "poprawiania historii" też broniliby utrzymania jako patrona ulicy na przykład Wacława Krzeptowskiego albo Feliksa Burdeckiego?