"Mój rok 1980" , to książka, które może potrząsnąć Czytelnikami portal uprawy.pl. Jej autor - Bernard Bujwicki brał udział w powstaniu Solidarności. W swojej fascynującej książce pokazał bliżej nieznane mechanizmy oraz kulisy wielu wydarzeń towarzyszących jej powstaniu. Autor przypomniał też komunistyczne zbrodnie, jakie miały wówczas miejsce w północnej-wschodniej Polsce i powiązał je ze sobą odkrywając, że było inaczej niż to się powszechnie interpretuje.
"Mój rok 1980" uświadamia nam też, że osoby uznawane często za autorytety postępowały kiedyś nikczemnie. Bernard Bujwicki pokazał też wspaniałe postawy osób, które za swoje czyny spędziły lata w więzieniu. Dziś prezentujemy jej pierwszy fragment serdecznie dziękując Autorowi za możność przestawienia naszym Czytelnikom nieznanych kart Solidarności. Pozostawiamy obszerniejsze przypisy z myślą o Czytelnikach, którzy znają opisane tu wydarzenia jedynie z lektur:
"(...)W Peerelu informacje o wydarzeniach godzących w ustrój komunistyczny i „dobrą”opinię o Sowietach były skrzętnie ukrywane i najczęściej zalegały „pod dywanem” dłuższy czas.
Za to prawie zawsze ujawniały je polskojęzyczne rozgłośnie na Zachodzie. Celowało w tym RWE1. Jednak, gdy 14 sierpnia na Wybrzeżu wybuchły strajki,informacje o tych wydarzeniach miały charakter specjalny. Przede wszystkim dotyczyły ogromnego obszaru kraju, a przy tym miejsca, które było naszym oknem na świat – pasa nadmorskiego z portami i stoczniami. Odwiedzali je obywatele zachodnich państw, a o tej porze roku wypoczywający licznie rodacy. Nie było więc takiego dywanu, który
by skutecznie wieść tę przykrył – choćby na jeden dzień, toteż już nazajutrz, gdy tylko stanęły porty i stocznie, popłynęła w świat i znał ją cały kraj. Powtarzał każdy urlopowicz wracający znad morza.
Bębniły RWE, Głos Ameryki i BBC2. Informacja rozlewała się po całym kraju i powodowała lokalnie większe i mniejsze wrzenie.
Tam, gdzie nie było strajków, czuło się niezwykłe podniecenie, znamionujące zagrożenie dla władzy. Rozumiał to zapewne Gierek oraz jego ekipa i z tego powodu podjęli decyzję o zaniechaniu pacyfikacji Wybrzeża i rozpoczęli rozmowy z Międzyzakładowym
Komitetem Strajkowym. Zresztą zmuszała do takiego rozwiązania forma protestu.
Odbiegała charakterem od wszystkich dotychczasowych. Była inna niż w roku 1956w Poznaniu, niż w 1970 r. na Wybrzeżu i w 1976 r. w Radomiu i Ursusie, gdzie robotnicy wychodzili na ulice i palili komitety partyjne. Realizowana była zgodnie z hasłem
rzuconym przez Jacka Kuronia, by komitetów nie palić, tylko je zakładać. Tym razem Radio Wolna Europa – rozgłośnia radiowa w Monachium, założona w 1950 r., finansowana przez USA. Demaskowała prawdziwe oblicze rządów komunistycznych, była także źródłem informacji o wydarzeniach w kraju i na świecie skrzętnie ukrywanych przed narodem przez komunistów.
Aby utrudnić słuchanie jej audycji, komuniści stworzyli system zagłuszania, nakładając na wypowiedzi hałas emitowany ze specjalnych urządzeń.Głos Ameryki i BBC – rozgłośnie te nadawały również audycje w języku polskim na kraj. Międzyzakładowy Komitet Strajkowy (MKS) – powstał jako wspólna organizacja strajkujących załóg3, jeden w Gdańsku oraz drugi w Szczecinie, a następnie ich wzorem w innych regionach. Stało się to zgodnie z zamysłem Jacka Kuronia, czołowego przedstawiciela i twórcy KOR-u, by komitetów nie palić, tylko je zakładać.
W wydarzeniach w 1956 r., następnie 1970 r. oraz 1976 r. manifestanci doprowadzeni bezdusznością władzy do wściekłości niszczyli symbole komuny – budynki komitetów partyjnych oraz bezpieki. W 1980 r., mimo ogromnej skali i zasięgu sprzeciwu, „doktryna” Kuronia okazała się trafna i odniosła skutek, mimo że nie zapłonął żaden komitet.
Tym razem nikt nie dał się wyprowadzić z zakładów na ulicę, a robotnicy pozostali pod osłoną swoich warsztatów. Tak to zmiana taktyki działania robotników i ogromny zasięg protestu zmusiły do innego podejścia także komunistyczną władzę i posadziły ją do stołu negocjacyjnego.
Rozmowy prowadzone były jak równy z równym. Gdy podsumowywano je końcowymi przemówieniami, to te niezwykłe negocjacje znalazły swoją nazwę: „Rozmawiać jak Polak z polakiem”.
To nic, że jeszcze mówiono o tym drugim Polaku małą literą, ale on już byłi nie mógł zniknąć niezauważony. Tak po 35 latach komunistycznego panowania dotychczasowy wróg, zwany w zależności od etapu rozwoju socjalizmu: „zaplutym karłem reakcji”, „kułakiem”, „bandytą” „chuliganem i nieodpowiedzialnym elementem antysocjalistycznym”, „rewizjonistą”, „syjonistą”, „warchołem i wichrzycielem”, uzyskał status Polaka. Był jeszcze obywatelem niższej kategorii, ale wymagającym zwrócenia na niego uwagi i choćby taktycznego pogadania.
Stawały miliony, co czyniło sprawę nie do ugaszenia. Jednocześnie komuna wyczerpała do granic możliwości potencjał gospodarczy kraju, zużytkowała nawet żelazne rezerwy i nie stać jej było rzucić czegoś, choćby na chwilę dla złapania oddechu – na przykład zapełnić sklepy.
Zasadniczą rolę odgrywał wielki przemysł, będący fundamentem gospodarczym Peerelu. Jego zakłady zatrudniały tysiące ludzi, a ich uderzenia strajkowe miała jeszcze jeden mankament – prowadziła prace na rozległym terenie. Pracownicy byli rozproszeni na obszarze ówczesnych trzech województw,a na miejscu pracowało niewiele ponad 50 osób. Nie mogła więc decydować o powodzeniu najważniejszych działań. Mogła stanowić wypełniacz. Nie było w niej także robotniczych przywódców zdolnych poprowadzić protesty.
Pod koniec sierpnia przeprowadziłem więc szereg rozmów z kolegami o poglądach podobnych do moich. Postanowiliśmy, że 1 września, przed naradą kierowników budów, zbierzemy się i uchwalimy rezolucję popierającą komitety strajkowe w Gdańsku i Szczecinie.
Ponieważ nie podejmowaliśmy strajku, należało zrobić przynajmniej coś symbolicznego. Wiedziałem z 1968 r., że takie dokumenty mają znaczenie polityczne. Całą sobotę przesiedziałem więc nad ułożeniem jej treści, bo informacji wyjściowych,nawiązujących do wystąpień, miałem niewiele. Informacje oficjalne ociekały rzewnymi
łzami z powodu doprowadzenia gospodarki do ruiny przez trwające strajki. Musiałem więc opierać treść rezolucji na domysłach. Próbowałem wycisnąć coś z radia i stacji antykomunistycznych, ale mój odbiornik ściągał przede wszystkim zagłuszanie. Strajki
spowodowały, że komuna niezwykle je zintensyfikowała.
Opracowując program poniedziałkowego wiecu, ustaliłem z kolegami, że przeprowadzimy w jego trakcie składkę, z przeznaczeniem na pomoc strajkującym w Gdańsku i Szczecinie. Wszystko to jednak, prócz ustalonej zbiórki pieniędzy, wzięło w łeb nazajutrz, 31 sierpnia 1980 r., w niedzielny, późny wieczór. Od tego momentu wydarzenia nabrały szalonego tempa.
Oto jedyna telewizja, jaka wówczas była, przerywa ustalony program i transmituje podpisanie porozumienia między strajkującymi w Gdańsku robotnikami a rządem Peerel.Przywódca strajku – Lech Wałęsa robił to ogromnym długopisem, zdobionym
wizerunkiem Jana Pawła II, a potem ściskał się z wicepremierem rządu Peerel Mieczysławem Jagielskim. Mówiono wiele o porozumieniu, ale nikt z nas nie znał jego treści, chociaż wiedzieliśmy, że najważniejszy punkt dotyczył związków zawodowych.
Podano jedynie informację, że tekst porozumienia ma zostać opublikowany w „Trybunie Ludu”. To diametralnie zmieniało naszą sytuację i wymagało korekty planowanego wiecu. Należało także skorygować rezolucję, więc noc spędziłem na jej poprawianiu.
Kilka lat bezczynności w tej materii odebrało mi jako taką wprawę w redagowaniu. 1 września, wraz z rozpoczęciem pracy, we dwóch albo trzech udaliśmy się albo trzech udaliśmy się do dyrektora firmy.
Oznajmiliśmy, że przed naradą kierowników budów zamierzamy
zorganizować wiec załogi i jeśli ma życzenie, może przybyć. Nie oponował. Zauważył na pewno znacznie większy ruch niż każdego poniedziałku. Ściągnęliśmy na tę okoliczność z terenu sporo brygad robotniczych i majstrów, którzy nigdy w naradach nie
uczestniczyli. Czuł więc przez skórę, że coś się święci i objawy zdenerwowania widoczne były na jego twarzy i w zachowaniu. W sąsiedniej firmie, to jest w Eltorze, wrzało i załoga szykowała się do strajku, a jej przywódcy mówili głośno o zmianie na stanowisku
dyrektora. Nasz dyrektor obawiał się, że możemy pójść ich śladem. Jednak nie mieliśmy względem niego takich planów.
Wiec miał charakter polityczny. Przy zapełnionej po brzegi sali ze spraw pracowniczych, padały jedynie kwestie o małym ciężarze gatunkowym, które dyrektor zobowiązał się załatwić bez ociągania. Ja w przemówieniu stwierdziłem, że porozumienia są faktycznym złamaniem monopolu partii na władzę i przekreślają tezę o jej nieomylności.
Powiedziałem też, że daje to szansę na zmianę oblicza kraju i na zbudowanie lepszej przyszłości dla nas i naszych dzieci. Mówiłem o bohaterstwie robotnikówWybrzeża, którzy powstają już po raz drugi w ciągu 10 lat. Mówiłem o tym, jak w 1970 r. ich mordowano, o tym, że ich postulaty nie były egoistyczne i nie dotyczyły
tylko ich samych. Uwzględniały tak samo nas, niezależnie od tego, że byliśmy oddaleni od nich o setki kilometrów i że nas nie znali".
c.d.n.
Dziękuję serdecznie Panu Bernardowi Bujwickiemu za możność opublikowania fragmentów książki na portalu prawy.pl.