Kto ćwierć wieku przemilcza lub knebluje w Polsce prawdę o UPA?

0
0
0
/

Kłamstwa, manipulacje, bądź przemilczenia w kwestii banderowskiego ludobójstwa mają w Polsce swoją tradycję. Przybierają one formę konkretnych środowisk i nazwisk. Warto zastanowić się gdzie są główne punkty zapalne.

Szkodzenie ujawnieniu sprawy „trzeciej zbrodni ludobójstwa na narodzie polskim”, jak to nazywa Andrzej Żupański (weteran AK walczący o te sprawy przez ćwierć wieku) można sklasyfikować i uporządkować na kilka sposobów. Wszyscy, którzy kiedykolwiek przeszkodzili w odsłanianiu prawdy o zbrodniczości Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów i jej zbrojnego ramienia Ukraińskiej Powstańczej Armii (w wyniku ich działań zostały zamordowane w męczarniach dziesiątki tysięcy kobiet i dzieci - przeważnie polskich) dzielą się na dwie grupy. Grupa pierwsza to osoby, które od lat nieprzerwanie próbują szkodzić procesowi wychodzenia prawdy na światło dzienne i zdobywaniu wiedzy przez społeczeństwo polskie. Grupa druga to osoby, które okazyjnie się do tego przyczyniły, nie mając zbyt dużej, lub wystarczającej wiedzy i będąc ofiarami podszeptów, czy propagandy grupy pierwszej.

Grupa numer dwa ulega bardzo częstym przekształceniom i aktualizacjom. Pojawiają się też w niej często osoby pełniące niezbyt korzystną rolę w innych sprawach. Przykładem może służyć Maria Przełomiec, która nagrywa programy dotyczące trudnych spraw polsko-ukraińskich, bądź związanych z Polakami na Litwie. W obu przypadkach jej reportaże budzą, najdelikatniej mówiąc duże kontrowersje, a w praktyce można je uznać za szkodzące tym sprawom. Wzmiankować należy także m.in. Przemysława Żurawskiego vel Grajewskiego, który raz wypowie się, bądź napisze coś fatalnego w kwestii neobanderyzmu, raz Polaków na Litwie, innym razem przekonuje, iż przyjęcie pewnej ilości imigrantów nie zaszkodzi, czy próbuje zachęcać do kupczenia prawami socjalnymi Polaków w Wielkiej Brytanii.

Przy czym każda z tych osób jest w stanie nagle, w pewnych okolicznościach powiedzieć coś prawdziwego ws wyżej wymienionych problemów. Stawia to ich w świetle pewnej niejednoznaczności. Jednakowoż gro ich działań wydaje się wyjątkowo niekorzystne. Do grupy nr dwa należą także osoby, które mogą zaszkodzić zdobywając powierzchowną wiedzę. Gdy tylko dowiadują się jednak prawdy zachowują się tak, iż można podzielić ich na kolejne dwie podgrupy. Albo się po cichu wycofują, albo próbują się zrehabilitować. W rezultacie mogą wręcz zasilić środowiska, w jakimś mniejszym lub większym stopniu przyczyniające się do odsłonienia prawdy o banderowskich zbrodniach i popularyzacji tematu. Najbardziej dobitnym przykładem zdaniem niemałej części środowisk kresowo-patriotycznych jest prof. Grzegorz Motyka.

On sam nie koniecznie musi się z tą oceną zgodzić, co wyszło kiedyś w dyskusji między nim, a kustoszem pamięci narodowej Ewą Siemaszko, współautorką kluczowej dla wyjścia na jaw prawdy - pomnikowej publikacji „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia”. Wspominała ona niegdyś w dyskusji, iż widać różnicę między jego wcześniejszymi i późniejszymi publikacjami. Celowym może wydać się stwierdzenie, iż profesor Motyka, zdobywając coraz większą wiedzę i osiągając kolejne stopnie naukowe, starał się zachowywać rzetelnie co do jej konkretnego stanu. Najpierw mając jej dużo mniejszy zasób niż dziś starał się stosować aparat krytyczny i patrzeć nie przez narodowe, lecz obiektywne historyczne okulary. W momencie, gdy jednak źródła zaczęły przemawiać oraz pokazywać dobitnie zbrodniczość na Polakach dostosował się do wyników badań.

Na marginesie należy wspomnieć, iż obecny kurs historyczny realizowany na Ukrainie, zwłaszcza pod kierunkiem kontrowersyjnego szefa tamtejszego IPN Wołodymyra Wiatrowycza jest całkowicie odwrotny. Wyniki badań dostosowuje się do założeń politycznych. Wszystko jest dodatkowo otoczone rażącą i natrętną propagandą jakoby działo się odwrotnie. Ponieważ u naszych sąsiadów prawdy w tych tematach mówić przeważnie nie można, ze względu na grożące represje kojarzy się to z cechami państwa totalitarnego. Tak czy inaczej w kwestii publikacji prof. Grzegorza Motyki wystarczyło zauważyć bukiet uczuć, które budzą teraz i budziły w przeszłości.

W środowiskach kresowo-patriotycznych uważano go za wroga. Kiedy ujawniał szereg istotnych dla prawdy spraw traktowano go jeszcze z nieufnością, a dziś niejeden człowiek z tego samego środowiska się na niego powołuje. Kłopotliwe musi to być dla Gazety Wyborczej, która wcześniej w tych sprawach po wielokroć sięgała do jego wiedzy, jako do wiedzy autorytetu. Podobnym przykładem mógłby służyć Tadeusz Olszański, również bardzo solidny uczony i znawca tematu. Wcześniej jego publikacje dla wydawnictw Jerzego Giedroycia mogły stawiać znaki zapytania co do jego intencji (pisał pod pseudonimem Jan Łukaszów) dziś natomiast można do nich sięgać już bez podejrzeń o złą wolę.

Środowiska lewicowe prowadzące przez lata politykę przemilczeń i manipulacji

Pora jednak wspomnieć o grupie pierwszej, składającej się z ludzi piszących, bądź wypowiadającej się w duchu tzw. „pojednania”, które z pojednaniem nie ma za dużo wspólnego. Ich zdaniem - zbyt duża dawka prawdy (lub prawdy w ogóle) może zaszkodzić właśnie „pojednaniu”, lub „dialogowi” (oto drugie ukochane słowo klucz). Przy czym posługują się zawsze mniejszą lub większą dawką manipulacji w temacie. Czynią to od lat i nic się tutaj nie zmienia. Także od lat maleć lub rosnąć może natężenie tego co piszą, zapewne w zależności od jakichś sobie wiadomych spraw. Na czoło wysuwa się pod tym względem środowisko Gazety Wyborczej, które to sprawie wyjścia na jaw prawdy o ludobójstwie nieustannie, przez co najmniej dwie dekady - szkodziło.

„Ujadało” ono niemal na każdą publiczną inicjatywę, która mogła być głośna i doprowadzić do głębszej refleksji oraz analizy faktów. Ze środowisk kresowo-patriotycznych (jak wiadomo nie tylko ich) czyniła nieodpowiedzialnych oszołomów. A jej redakcja była zapiekła do tego stopnia, że pewnego razu puściła na łamach GW artykuł niejakiego „prof. Smijana” z Ukrainy, pt. „Szowiniści z AK”. Autor nie tylko nie był profesorem, ale i napisał, że AK atakowało bezbronną ludność ukraińską za pomocą samolotów i czołgów. Nie zwróciło to niczyjej uwagi w redakcji, która tylko się w ten sposób ośmieszyła. Opublikowanie bez uwag „jakiegoś” tekstu z Ukrainy oraz odmawianie zazwyczaj polemik ekspertom z kraju, tylko dlatego, że mieli inne poglądy to dla redakcji z Czerskiej zachowanie typowe. Zazwyczaj jednak michnikowa ekipa w sprawach zmanipulowania obrazu historycznych spraw banderowskiego ludobójstwa korzystała usług swoich dwóch innych pistoletów.

Pierwszym z nich był Paweł Smoleński, chyba swego czasu najsłynniejszy „czarny charakter” w przedstawianiu tych spraw. Drugim był, wcale mu swoją zapalczywością nieustępujący - Marcin Wojciechowski, później rzecznik prasowy MSZ. Następnie w atmosferze skandalu mianowany na ambasadora Polski na Ukrainie, gdzie na szczęście nie dotarł. Pełni jednak funkcję zastępcy ambasadora Mińsku, co stanowi sprawę równie zaskakującą. Morze tekstów tych panów, które pokazywały sprawę zbrodni OUN-UPA w krzywym zwierciadle to cały osobny temat. W każdym razie środowisko Wyborczej, wraz ze swoim redaktorem naczelnym Adamem Michnikiem stanowiło cały osobny ośrodek szkodzący przebiciu się prawdy do opinii publicznej. Użyć należy czasu przeszłego, tylko dlatego, iż nie mają już oni tak wielkiego wpływu, choć politykę swą zdają się nadal realizować, w nieco już złagodzonym kursie. Nie zaistniały warunki, by go na tym samym poziomie utrzymać, albowiem wiedza w społeczeństwie i wśród polityków zrobiła się w tych tematach odrobinę większa.

Połączona ze środowiskiem z Czerskiej nićmi towarzyskiej zależności była zawsze Fundacja Batorego, gdzie spotykały się na konferencjach osoby z tego i pokrewnych środowisk. Jej działalność poprzez zapraszanie konkretnego klucza osób w kwestii przedsięwzięć dotyczących relacji polsko-ukraińskich i historii było dosyć charakterystyczne. I z tego ośrodka wychodził zawsze przekaz podobny do Gazety Wyborczej. Można powiedzieć, że oba te spokrewnone ze sobą środowiska tworzyły konkretny kurs polityczny: utrzymywania społeczeństwa polskiego w dość charakterystycznej świadomości (czy jak powiedziałoby to wielu – nieświadomości) w spojrzeniu na OUN-UPA i zbrodniczość tych struktur.

I jest wreszcie trzecie środowisko połączone siecią kontaktów z pozostałymi dwoma. To krąg osób skupiających się w wokół Związku Ukraińców w Polsce. Wielu czytelników skojarzy tą organizację z jej prezesem negacjonistą Piotrem Tymą, który od czasu do czasu bryluje na antenie i słusznie. Jednak związani z nią są liczni i aktywni na różnych polach działacze, z których wszystkich trudno byłoby wymienić. Między innymi jest to Roman Drozd, rektor Akademii Pomorskiej, Bogdan Huk, dziennikarz wydający źródła i wspomnienia, czy Eugenisz Misiło, historyk i archiwista, znany z subiektywnego doboru źródeł w kwestii „Operacji Wisła”, Miron Sycz, poseł na sejm dwóch kadencji, Mirosław Czech, także poseł dwóch kadencji. A warto zaznaczyć, że Ukraińcy w Polsce po przeprowadzeniu operacji „Wisła” i rozrzedzeniu ich etnicznie nie są w stanie sami - bez polskich głosów - wybrać swoich posłów (nad czym wielokrotnie boleją). Fakt jednak, iż tego dokonują świadczy o ich wpływach, zorganizowaniu i niewiedzy polskiego społeczeństwa, na temat ich działalności - wielokrotnie mniej lub bardziej probanderowskiej.

Ogólnie rzecz biorąc osoby związane z omawianą organizacją są zazwyczaj dobrze sytuowane i posiadają dobrą sieć kontaktów. To oczywiście nawet nie ułamek procenta członków tej organizacji, z których bardzo wielu posiada przodków należących do Ukraińskiej Powstańczej Armii. Polaków, jako że wychowali się wśród nich - znają świetnie, włącznie z ich wadami, czy słabościami. Wiedzą co ich wzrusza i na nich działa. Wykorzystują to więc bezwzględnie. Z każdym z tych trzech środowisk wiążą się duże pieniądze, którymi dysponują. Dwa z ośrodków mają, bądź miały fundusze bezpośrednio z kasy państwa polskiego.

Gazecie Wyborczej się one urwały i czerpie wpływy jedynie ze swoich wcześniejszych inwestycji. ZUwP zaś, tak jak dostawał pieniądze z kiesy polskich podatników, tak dostaje je od lat i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić. Fundacja „Batorego” czerpie zaś, jak niektórzy wiedzą z kasy wpływowego lewicowego finansisty Georga Sorosa. Zarówno Fundacja Batorego, jak i Gazeta Wyborcza korzystały także przez lata ze swojej aury prestiżowości, która na szczęście nieco w ostatnich latach wyblakła. Zajmowanie się też sprawami ukraińskimi, choć stanowiło ich stały i jak się zdaje istotny punkt - w żadnym wypadku nie było jednym punktem zainteresowań (W przeciwieństwie do ZUwP).

Środowiska prawicowe, lub takie do których nawiązywała również prawica

Kolejnym czwarty ośrodek, który narobił wiele złego w sprawach polsko-ukraińskich i był w tym bardzo stały (choć nie do końca jednoznaczny) to środowisko paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia. Na jego łamach wielokrotnie pisywali ukraińscy nacjonaliści i wręcz członkowie zbrodniczej OUN. Publikacje wydawane przez Giedroycia przedstawiały też po wielokroć spojrzenie na polsko-ukraińskie zagadnienia, w tym sprawy zbrodniczości - właśnie oczyma ukraińskich nacjonalistów. Giedroyć sam chwalił się znajomością z Dmytro Doncowem, ideologiem ludobójców z OUN-UPA. Przyjaźnił się zaś stale z Bohdanem Osadczukiem, który to był członkiem melnikowskiej odmiany OUN (tej ściślej współpracującej i kontrolowanej przez Niemców). Względem uczciwości trzeba powiedzieć, że od czasu do czasu sam Giedroyć, lub związani z nim ludzie mówili coś zadziwiająco uczciwego (Zdarzyło się to nawet Osadczukowi).

Nie zmieniało to jednak absolutnie ich kursu, który budował podejście przychylne dla środowisk nacjonalistów ukraińskich oraz przemilczeń. W rezultacie jednak, jako że i to środowisko nabrało przez dziesiątki lat opinii prestiżowego, a miało być kuźnią inteligencji - zyskało przemożny duchowy wpływ na polskie elity w kraju. Także tutaj kierunek ukraiński był jednym z najważniejszych, ale nie jedynym. W rezultacie publikacje tego środowiska, zajmując się innymi sprawami interesującymi ogół społeczeństwa niejako przemycały swoje szkodliwe podejście.

Po majdanowym zamachu stanu na Ukrainie, czy raczej w jego trakcie, do tych środowisk, które w wyniku pewnych zmian w Polsce zaczęły odrobinę słabnąć dołączyło piąte. To środowisko Gazety Polskiej, która wcześniej w tej sprawie zachowywała się dość porządnie. Znane stały się zresztą felietony ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, które na temat banderowskiej zbrodniczości pisał tam dużo i obficie. Rozejście się jego dróg z redakcją spowodował dopiero rozdźwięk z naczelnym Tomaszem Sakiewiczem, który miał inne podejście do środowisk noebanderowskich występujących na majdanie. Ks. Tadeusz był przeciwnikiem bezwzględnego i bezwarunkowego popierania Majdanu ze względu na fakt obecności tam środowisk neobanderowskich i niebezpieczeństwa przejęcia przez nich władzy. Obawiał się następnie dokonywania polityki „uświęcania” morderców kobiet i dzieci.

Sakiewicz traktował to niczym jakieś mało uprawione czarnowidztwo i służenie „reżimowi Janukowicza”, tudzież „Rosjanom, którzy go popierali”. Po latach okazało się, iż ks. Isakowicz miał rację, ale Tomasz Sakiewicz pozostał przy swoim, wybierając technikę pójścia w zaparte i niedostrzegania rzeczywistości. Podobnie myśli wielu innych ludzi (ale nie wszyscy), związanych z redakcją GP, która publikuje czasem w sprawach neobanderowskich artykuły „na dwie strony”. O różnych osobach, związanych z tymi środowiskami oraz ich podejściu można by pisać długo. Sami czytelnicy znają z pewnością wiele nazwisk osób, które w tej sprawie mogłyby się znaleźć na swoistej liście hańby. Pojedyncze nazwiska i środowiska pomniejsze (Krytyka Polityczna, Jan Piekło, czy nawet niezbyt rozgarnięta dziennikarka Bianka Zalewska i wielu, wielu innych), wymieniać można by długo, posiłkując się cytatami.

Jednak każdy z nich, w mniejszym lub większym stopniu znajdował się w orbicie jednego z wymienionych środowisk, bądź nawet je współtworzył. Każdy z tych ośrodków prowadził ze sobą interakcję, lub nawet się przenikał. Związany z Wyborczą i układem III RP prezydent Bronisław Komorowski odznaczał Piotra Tymę. Ten ostatni zaś „adorował” zarówno Michnika, jak i Kuronia oraz inne osoby związane z Unią Wolności, której członkiem był zresztą Mirosław Czech, człowiek z tej samej organizacji. Przezabawne było narzekanie przez niektórych z tych środowisk na antybanderyzm, jako cechę PRLowską, podczas gdy sami z tymże PRLem związani bywali różnymi nićmi. Antybanderyzm PRL nie był akurat cechą negatywną tego państwa, które posiadało ich aż zanadto dużo.

Jednak hipokryzja to również stała cecha wielu członków tych środowisk. Przywiązywanie wagi do słowa „pojednanie” i szafowanie nim bez przerwy. Przy tym zaś jednoczesna dbałość, by budowano je na bardzo kruchym fundamencie przemilczeń, manipulacji, bądź kłamstw. Używanie słowa „dialog” to kolejna cecha charakterystyczna. Przy jednoczesnym kneblowaniu, malowaniu w czarnych barwach, bądź ośmieszaniu środowisk, które o wyjście na jaw Ludobójstwa Wołyńsko-Małopolskiego walczyły. Tak właśnie wyglądała rzeczywistość, z którą mierzyły się przede wszystkim środowiska weteranów i staruszków ze środowisk kresowo-patriotycznych. W większości pozbawione absolutnie finansów, lecz żyjące z własnych składek, lub drobnych datków.

To walka dobra ze złem, gdzie zło kusi zawsze swoją potęgą, swoją przewagą, swoją łatwością, swoimi pieniędzmi, zwalczając dość liche światełko dobra. To ostatnie jednak nigdy nie gaśnie, a często rozbłyskuje się coraz większym blaskiem, na przekór wszystkiemu. I chylić należy czoła przed tymi, którzy podjęli nierówną walkę o prawdę, bo mierzyli się z czymś co poprzez wymienione środowiska przenikało wszystkie rządy od przełomu w 1989 roku.

Aleksander Szycht

Źródło: prawy.pl

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną