Film „Boże Ciało” – przypowieść o Polsce i o Kościele?

0
0
0
/

Idąc na film „Boże Ciało” Jana Komasy miałem wiele wątpliwości. Spodziewałem się produkcji tendencyjnej, antypolskiej i antykatolickiej. Po obejrzeniu go uważam jednak, że jest to dzieło sztuki, a przy tym niezwykle ważne.

Historia jest bardzo prosta, a film momentami jest schematyczny, ale jest to zabieg celowy, który ma odsłonić jego symboliczny sens. Tomek, chłopak z poprawczaka, przypadkowo trafia na parafię, gdzie podaje się za księdza. Z jednej strony jest tam lubiany za to, że w sposób prosty i szczery mówi o Bogu, cierpieniu, pewnych zasadach, a z drugiej strony naraża się za to, że narusza miejscowe układy. Niektórzy chwalą ten film za to, że odsłania hipokryzję polskich katolików, inni krytykują go za ich niesprawiedliwy, jednostronny obraz.

Wydaje się jednak, że takie interpretacje są zbyt dosłowne, a film wznosi się ponad spór ludzi, z których połowa uważa, że należy o księżach i katolikach mówić wyłącznie źle, a druga połowa – że trzeba to robić tylko dobrze.

W samym centrum tej opowieści jest kwestia nieszczęśliwego wypadku, w którym czołowo zderzyły się dwa samochody, w wyniku którego zginęło kilkoro młodych ludzi (jadących jednym pojazdem) i mężczyzna (jadący drugim). Wytwarza się sytuacja skomplikowana moralnie, w której z jednej strony spotyka się potrzeba pochowania kierowcy jednego z pojazdów (sprawcy?), a z drugiej strony opór wiernych, którzy nie chcą jego pogrzebu i grobu w swojej parafii, uważając go za mordercę swoich dzieci.

Jest to pewna przypowieść, która ma duchowy i moralny wymiar. To prawda, że miejscowy proboszcz to alkoholik, ale reżyser sugeruje, że jego choroba jest wynikiem presji wywieranej na niego przez wiernych. Jest to w gruncie rzeczy uczciwy człowiek, który chciałby pochować sprawcę wypadku, ale boi się tych, którym powinien duchowo przewodzić.

Czoła stawia im chłopak z poprawczaka, który nie ma nic do stracenia, który mówi, jak powinno być. Okazuje się on też prezentować pewną duchową głębię – pokazuje, że nie można traktować wypadku jako tematu tabu, chować w sobie emocji, powtarzać mechanicznie, że „Bóg tak chciał”, chociaż ma się do Niego olbrzymie pretensje. Główny bohater nie oskarża Boga – prowadząc modlitwę, mówi jednak, że ofiary mają prawo nie rozumieć, dlaczego tak się stało, boli ich to i chcą to wykrzyczeć.

Tomek stawia się też wójtowi, który owinął sobie proboszcza dookoła palca, posługując się kijem i marchewką. Liczą się bowiem dla niego pewne fundamentalne zasady moralne, chociaż pije, zadaje się z przypadkowymi kobietami, ćpa. Pytany o celibat, śmieje się z niego najpierw, ale potem dodaje, że jeśli ktoś wchodzi w coś na poważnie, musi to robić w pełni i do końca.

Chłopak przekracza wiele granic, nie jest postacią jednoznaczną, jest głęboko zdegenerowany, ale istnieje dla niego jakieś absolutne minimum, do którego należy sprawa pochówku zmarłego – obowiązek poruszany już w Antygonie. Film ma zresztą pewne cechy starożytnej tragedii. Przede wszystkim dlatego, że jest wezwaniem do moralnej przemiany. Pokazuje, że jeśli nie znajdą się w Polsce i w Kościele ludzie sumienia, którzy zawsze robią to, co powinno się robić bez względu na koszty, zawsze będziemy tkwić w układach i układzikach.

Źródło: Michał Krajski

Sonda

Wczytywanie sondy...

Polecane

Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną