Michalkiewicz: Fakty prasowe (FELIETON)

Lato to nie jest dobry sezon dla niezależnych mediów głównego nurtu. “Sezon ogórkowy” charakteryzuje się tym, że nic ważnego się nie dzieje, toteż nie bardzo jest o czym pisać. Tak bywało i za panowania Najjaśniejszego Pana i na przykład Egon Erwin Kisch twierdzi, że gazety praskie ułatwiały sobie sytuację, “na żądanie Czytelników” drukując ponownie artykuły wstępne z dnia poprzedniego.
Czytelnicy mieli ten artykuł przed sobą – ale nie – chcieli go mieć również w kolejnym numerze. Teraz nikt już tak nie robi, ale od czegóż troska o obywateli? Z czasów pierwszej komuny pamiętamy, że Polskę zregularnie nawiedzały dwie klęski i cztery kataklizmy. Jedna klęska – to klęska nieurodzaju, a druga – to klęska urodzaju. Kataklizmy zaś to wiosna, lato, jesień i zima. Coś z tej tradycji zostało, bo i teraz, kiedy na przykład – jak to latem – gdzieś przechodzą burze z piorunami, to zaraz ogłaszane są “alerty”, zbierają się “sztaby kryzysowe”, pan minister Siemoniak przemawia na konferencjach prasowych – i “biznes sze kręczy” - jak mawiano w swoim czasie w sferach kupieckich. A w dodatku ukraińscy przyjaciele wykiwali pana prezydenta Andrzeja Dudę, zbywając go orderem krzyża zbolałego. Za forsę, którą Polska przekazała, tamtejsze parchy-oligarchy pokupowały sobie, to tu, to tam, luksusowe rezydencje i na przykład będąc w ubiegłym roku w Toskanii dowiedziałem się z pewnego źródła o tamtejszej rezydencji prezydenta Zełeńskiego, że daj Boże każdemu – a tymczasem dla pana prezydenta Dudy tylko ten nieszczęsny order? Toteż nic dziwnego, że rozgoryczony pan prezydent zaczął wreszcie mówić ludzkim głosem – że za korzystanie z lotniska w Jasionce ktoś (kto?) powinien zapłacić – i tak dalej. Pan prezydent, który wcześniej bredził o jakichś “uniach” z Ukrainą, wreszcie zdradza objawy powrotu do rzeczywistości? Trochę późno – bo na miesiąc przed końcem kadencji – ale powiadają, że lepiej późno, niż wcale. To trochę podobne do zachowania pana prof. Leszka Balcerowicza. Kiedy był wicepremierem i ministrem finansów, robił różne dziwaczne rzeczy. Ale kiedy tylko przestawał pełnić te zaszczytne funkcje, to w felietonach do tygodnika “Wprost” głosił same słuszne poglądy i koncepcje. Niestety potem ponownie zostawał wicepremierem, a nawet – prezesem NBP – i znowu popadał w sprośne błędy Niebu obrzydłe. Czyż trzeba nam lepszej ilustracji, że władza korumpuje?
Ale nie można powiedzieć, by i władza nie dostarczała materiału, dzięki któremu łamy oraz czas antenowy niezależnych mediów głównego nurtu było czym wypełnić. Oto pan minister Adam Bodnar z czarnym podniebieniem, realizując na swoim odcinku frontu “linię porozumienia i walki”, którą obywatel Tusk Donald proklamował gwoli zamarkowania swojej niezależności od Niemiec poprzez przywrócenie tak zwanych “wyrywkowych kontroli” na polsko-niemieckiej granicy i jednoczesnego zwalczania złowrogiego Ruchu Obrony Granic, zadekretował, że Robert Bąkiewicz będzie musiał wykonać 360 godzin prac społecznych i zapłacić Babci Kasi 10 tys. złotych z tytułu “naruszenia jej nietykalności cielesnej”. Obawiam się w związku z tym, że skoro tak, to Babcia Kasia będzie się teraz każdemu nadstawiała, żeby tylko naruszył jej nietykalność – bo 10 tysięcy złotych piechotą nie chodzi.
Ale to jeszcze nic w porównaniu z samopomocową działalnością niezależnych mediów, w której oczywiście przoduje Judenrat “Gazety Wyborczej”, wierny leninowskim zasadom życia partyjnego, zwłaszcza na odcinku organizatorskiej funkcji prasy. Zręby rewolucyjnej teorii zawdzięczamy oczywiście “Drogiemu Bronisławowi”, który odkrył tak zwane “fakty prasowe”. Odkrycie to, jak wszystkie genialne odkrycia, są proste, jak budowa cepa. Najpierw Judenrat koncypuje jakiś “fakt” prasowy, który różni się od “faktu autentycznego” tym, że istnieje wyłącznie w wyobraźni scisłego kierownictwa Judenratu, ale potem, to znaczy – po publikacji – zaczyna żyć włassnym życiem, bo mikrocefale, stanowiący podstawową bazę czytelników żydowskiej gazety dla tubylczych Polaków, dopuszczają sobie ten fakt do głowy, myśląc, że to wszystko naprawdę. W rezultacie rozkręca się afera, która obrasta kolejnymi faktami prasowymi, a niekiedy nawet – tak zwanymi “odpryskowymi” procesami – bo co to komu szkodzi, że z faktów prasowych pożywią się też niezawisłe sądy? No i właśnie mamy aferę w postaci “profanacji” pomnika w Jedwabnem. Jak wiadomo, w lipcu 1941 roku w tej miejscowości niemiecka Einsatzgruppe zagnała tamtejszych Żydów do stodoły, którą następnie oblała benzyną i podpaliła. Nie byłoby w tym nic osobliwego, gdyby nie to, że Żydowie, którym zależało i nadal zależy na wyduszeniu z Polski szmalu pod pretekstem tak zwanych “roszczeń”, w ramach przyprawiania narodowi polskiemu odrażającego wizerunku narodu morderców, wpadli na pomysł, żeby o to morderstwo oskarżyć ludność polską. Ponieważ na obecnym etapie Żydowie ściśle koordynują swoją politykę historyczną z polityką historyczną niemiecką, to najpierw obstalowali u pana dra Jana Tomasza Grossa, który na tę okoliczność został natychmiast obcmokany jako “hisgtoryk” w dodatku - “światowej sławy” , książkę “Sąsiedzi”, która też została obcmokana przez Judenraty wszystkich krajów. Pan minister sprawiedliwości Lech Kaczyński skwapliwie uwierzył jakiemuś rabinowi, że Żydowie swoich nieboszczyków nie ekshumują i wstrzymał ekshumację w Jedwabnem, dzięki czemu nie doszło do zdemaskowania fantasmagorii Jana Tomasza Grossa, który w ogóle przy pisaniu swojej książki wykorzystał nowatorską w historiografii metodę “objawienia”. Posłuszni funkcjonariusze IPN wersję o polskim autorstwie tej zbrodni przyklepali, a prezydent Aleksander Kwaśniewski ją uroczyście potwierdził, podczas hucpiarskiej uroczystości w Jedwabnem przepraszając “w imieniu narodu polskiego”. Mam nadzieję, że kiedyś odpowie za to łajdackie złamanie przysięgi prezydenckiej, której rota zawiera solenną obietnicę “niezłomniego strzeżenia godności narodu” - ale nie żydowskiego, tylko tubylczego. No i “fakt prasowy” poszedł w świat.
Jednak dwóch ludzi; pan prof. Marek Chodakiewicz i pan dr Tomasz Sommer nie dali za wygraną i benedyktyńską pracą spenetrowali – jak było naprawdę – a swoje ustalenia zawarli w dwóch opasłych tomach, z których jeden zawiera opis wydarzenia, a drugi – drobiazgową dokumentację. Sprawa jest znana od wielu lat – ale Judenrat, a na jego rozkaz – żadna instytyucja państwowa – nie przyjmują tego do wiadomości i po staremu forsują łgarstwo jedwabieńskie – bo interes w postaci obcinania kuponów od holokaustu ma taką specyfikę, że trzeba narodowi wytypowanemu na winowajcę zastępczego przyprawić odrażający wizerunek narodu morderców – a cóż nada się tu lepiej, jak nie “fakt prasowy”?
Stanisław Michalkiewicz