Zniknąć i przeczekać (FELIETON)

Czasami lepiej odsunąć się w cień i wyczekiwać lepszego politycznego jutra. Taką dewizę przyjął premier Donald Tusk. Problem w tym, że nadzieje na reanimację rozkładającej się koalicji 13 grudnia wydają się już tylko mglistym powidokiem, a sam Tusk nie ma wystarczających kart, by wziąć w obroty krnąbrnych koalicjantów.
Miała być wielka rekonstrukcja, ożywcze tchnienie, wiatr w żagle dla tonącej koalicji, turbodoładowanie – a skończyło się na gąszczu nieporozumień, ambicjonalnych wojenek i miniszantażyków. Wprawdzie Kosiniak i Hołownia to polityczny plankton nurkujący gdzieś w sondażowych odmętach, ale wciąż decydujący o stabilności koalicji. Jeśli zaś PSL i Polska 2050 nie mają w społeczeństwie realnego poparcia, to cóż im szkodzi trochę poflirtować ze Zjednoczoną Prawicą i ponapawać się widokiem wściekłego Donalda, który może jedynie rzucić jakąś kąśliwością, że w zasadzie droga wolna i nikt nikogo na siłę nie trzyma?
Podobne sformułowania z ust premiera to typowe pustosłowie bez zasadniczego znaczenia – przewodniczący PO musi szarpać marszałka i tygryska za nogawkę, bo sam możliwości politycznego manewrowania nie ma. Zrozumiał to Hołownia, którego najwyraźniej poraziła perspektywa zostania szeregowym posłem, i w te pędy pognał do domu Bielana, obmyślać ewentualną dintojrę.
Z rozbawieniem obserwowałem pohukiwania dziennikarzy liberalno-lewicowego salonu, którzy szczytowali z rozkoszy, gdy informacja o tym spotkaniu wyszła na jaw. W końcu można było napiętnować tego „kreta” ryjącego pod Tuskiem, przyczynę klęski Trzaskowskiego i największą gangrenę toczącą koalicję. Na czoło peletonu wysunął się tu absolutnie Tomasz Lis. Nie ma co ukrywać, że Hołownia rozchwiał i tak poważnie nadszarpnięte zdrowie psychiczne dziennikarza, który wylał na drugą osobę w państwie hektolitry pomyj – co pozwoliło mu zachować jako taką równowagę.
W tej tragifarsie na myśl przychodzą jednak istotne pytania: w imię jakiej idei Szymon Hołownia ma zostać na tuskowym Titanicu? Czyż koalicja 13 grudnia zrobiła dla Polski cokolwiek poza siłowym przejęciem TVP, rozpętaniem dżungli w wymiarze sprawiedliwości oraz blokowaniem CPK i innych ważnych dla Polaków inwestycji?
Marszałek Sejmu wie, że jego gwiazda zgasła i że, trwając w obecnym układzie, wpisze się złotymi zgłoskami do księgi polityków jednego sezonu – Palikota, Kukiza, Gowina. Prawdopodobnie i tak nic nie uchroni go od politycznego stryczka w 2027, ale czemuż by sobie tej agonii trochę nie uprzyjemnić? „Popremirować” albo „pomarszałkować” w nowym rozdaniu i pozostać w świetle reflektorów – to wszystko kołacze w głowie Hołowni. Nawet jeśli się nie zdecyduje, i tak może potrzymać w szachu Tuska i szeptać mu raz po raz do ucha, że w razie czego wywróci ten kulawy stolik momentalnie.
Premier zaś będzie musiał wciąż karmić tego pasożyta, bo gdy go wydali, wówczas sam straci władzę. Wybrał więc scenariusz najlepszy z możliwych: zniknąć i przyczaić się – postępując w myśl Machiavellego: „Nie ma takiej klęski, której nie da się przeczekać, jeśli tylko jest się wystarczająco cicho”. Donald Tusk opanował tę sztukę do perfekcji – mistrz bezruchu, kiedy wszystko się wali.
Obawiam się jednak, że gdy tym razem wyjdzie ze swojego bunkra, zobaczy tylko zgliszcza własnego politycznego projektu.