Koń nakarmiony, ale nie syty (FELIETON)

Poważna partia, by zyskać stabilną bazę polityczną, musi utrzymać swoich ultrasów jako tako najedzonych, ale nie całkiem sytych. Gdyby bowiem wyjść im naprzeciw w całej rozciągłości, można zostać posądzonym o szurstwo, sekciarstwo i rozstanie z rozumem. Właśnie temu służyło popuszczenie lejców Giertychowi, aby mógł się rozszaleć w swojej stajni.
No i się udało. Konia już nikt spętać nie zdołał. Wielu próbowało założyć jarzmo, ale bez skutku. Starała się pierwsza prezes Sądu Najwyższego, Małgorzata Manowska – zelżył ją. Do cwału dołączyły młode i nieukształtowane jeszcze źrebiątka – i zaczęła się szarża na całego.
Trump ze swoim szturmem na Kapitol może im czyścić podkowy. Byli bardziej subtelni, wyrafinowani. Zaczęli działać intelektualnie – gdyż obcy jest im fizyczny prymitywizm. Wprawdzie wpatrzyli się zanadto w szlachetnego rumaka, co im utorował drogę, i opatrzyli swoje protesty wyborcze jego PESEL-em, ale można machnąć na to ręką.
Przejęli bowiem tylko na wpół – ich zdaniem – legalny Sąd Najwyższy i zmusili przebierańców w togach do niechcianego zbliżenia z często zmiętymi kartkami, na których skreślano zazwyczaj: „Popieram protest Romana Giertycha”. Z tym przesłaniem neosędziowie musieli obcować nie tylko w czasie pracy, ale i po godzinach, żałując zapewne, że wprzódy nie złożyli Bodnarowi czynnego żalu.
Oponenci psychicznie złamani – to i pierwszy przyczółek zdobyty. Wszyscy wiedzą, że na wojnie czas to największy sprzymierzeniec bądź wróg, jeśli dasz przeciwnikowi chwilę oddechu i sposobność do przegrupowania. Miał to na uwadze obyty z historią Giertych, który – niczym Boxer z „Folwarku zwierzęcego” – pracował wciąż więcej i wciąż wytrwalej. Tamten się jednak wyeksploatował – nie miał, widać, tej energii i posłuchu w stajni.
I tak oto Roman wraz ze źrebiętami wściekle trzaskali kopytami o klawiaturę, wypełniając platformę X raportem dr Kontka, któremu jakoś się tak wyliczyło, że nieprawidłowości dotyczą ponad 1400 komisji – i wszystkie działają na niekorzyść Trzaskowskiego. Apelom o powtórne przeliczenie głosów nie było końca, nawet gdy sam Tusk stwierdził, że więcej paszy nie będzie, i orzeczenie stwierdzające ważność wyborów opublikował.
Giertych musiał schować się ze swoimi młodymi do stajni, by wychynąć znowu łeb w sprzyjającym momencie. Doczekał się go rychło. Na tle logotypów Koalicji Obywatelskiej wszem i wobec zarzucił marszałkowi Hołowni złamanie konstytucji, bo ten zaprzysiągł Nawrockiego. Swój moralny sprzeciw wzmocnił demonstracyjnym opuszczeniem Zgromadzenia Narodowego. Ostatni samuraj, gdy wszyscy skapitulowali.
Porzućmy jednak na chwilę te złośliwości – Tusk kwestię ultrasów rozegrał po mistrzowsku. I trzeba mu za to oddać szacunek. Pozwolił na stworzenie mitu założycielskiego, sekty, której pierwszym kapłanem został Giertych. Zachował przy tym większy refleks polityczny od Kaczyńskiego, który w pełni zaangażował się w kwestię Smoleńska. Tusk stanął z boku i w milczeniu użyczył cystern z paliwem, na którym koalicja być może będzie chciała jechać w 2027 roku. Jeśli już wszystko inne weźmie w łeb, a niewyczerpane pokłady niekompetencji rządu przytłoczą Polaków zanadto, wówczas premier – w trwodze przed odpowiedzialnością – zdecyduje się na opcję atomową.
Na razie będzie lawirował jednak, jak ma to w zwyczaju – trochę fanatyków podduszając, by nie wyjść na radykała, ale mając zawsze w zanadrzu worek z tlenem. Taki to i nasz Talleyrand.
Oby jeszcze tylko dwa lata.