Michalkiewicz: Sodomia i gomoria (FELIETON)

0
0
Stanisław Michalkiewicz
Stanisław Michalkiewicz / Zrzut ekranu

A to ci dopiero siupryza, a to zaskoczenie! Chociaż z drugiej strony żadnego zaskoczenia być tu nie powinno – ale o tym później. Chodzi oczywiście o wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, który orzekł, że tak zwane “małżeństwo jednopłciowe”, które zostało zawarte w dowolnym kraju Unii Europejskiej, który takie dziwolągi dopuszcza, musi być “uznane” we wszystkich państwach UE – również tych, które takich dziwolągów nie dopuszczają.

Dziwolągów – bo między “małżeństwem”, a związkiem osób tej samej płci zachodzi istotna różnica. O ile małżeństwo – abstrahując od jego wymiaru metafizycznego – jest umową między mężczyzną i kobietą, obejmującą nie tylko wzajemne świadczenie usług seksualnych – ale również obowiązki opieki nad dziećmi, które w następstwie tych “usług” pojawią się na świecie – o tyle związki jednopłciowe dotyczą TYLKO wzajemnego świadczenia usług seksualnych, z których żadne dzieci – wbrew opinii pani prof. Moniki Płatek z parku jurajskiego, pretensjonalnie nazwanego “Uniwersytetem Warszawskim” - pojawić się nie mogą. Z tego powodu, o ile “państwo” ustanawia dla małżeństwa specjalny status prawny – właśnie ze względu na jego prawdopodobne następstwa, w postaci pojawienia się innych ludzi, wobec których małżonkowie zaciągają bardzo wiele różnych i egzekwowanych przez prawo zobowiązań, o tyle umowy o wzajemne świadczenie sobie usług seksualnych specjalnie “państwa” do tej pory nie obchodziły, bo z nich żadne zobowiązania nie wynikają. Niestety, obecnie Europa i Ameryka Północna znalazły się w mocy wariatów, których jest tak wielu, że w procesach demokratycznych zaczęli wpływać na systemy prawne, co spowodowało stopniowe zacieranie różnicy między małżeństwem a wspomnianymi umowami o wzajemne świadczenie sobie usług seksualnych, że w końcu doszło nie tylko do uznania takich związków za “małżeństwa” przez niektóre państwa UE, ale do wspomnianego wyroku TSUE. Wyrok ten dotyczy również naszego nieszczęśliwego kraju, który lekkomyślnie ratyfikował traktat akcesyjny do Unii Europejskiej, a następnie – traktat lizboński – bo jacyś polscy obywatele zawarli taki związek gdzieś za granicą – no i teraz Polska powinna również u siebie go uznać i zarejestrować, właśnie jako “małżeństwo”.

    Najzabawniejsza jest reakcja naszych dygnitarzy na ten wyrok. O ile obywatel Tusk Donald buńczucznie oświadczył, że żaden TSUE nie będzie nam, to znaczy – Polsce – dyktował, co ma robić – o tyle inni członkowie gabinetu obywatela Tuska Donalda, np. obywatel Żurek Wakldemar , który w gabinecie obywatela Tuska ma fuchę “ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego” twierdzi – podobnie jak Rzecznik Praw Obywatelskich – że “jakoś” musimy to “załatwić”. Skąd biorą się aż tak daleko idące rozbieżności?

 

Początków należy oczywiście szukać w roku 2003, kiedy to w naszym bantustanie odbywało się referendum w sprawie Anschlussu. Wówczas zwolennicy Anschlussu, to naczy – zarówno obywatel Tusk Donald, jak i obywatel Kaczyński Jarosław, stręczyli Polakom Anschluss nie tylko dlatego, że Unia miała obsypać Polskę złotem i znowu miało być, jak za Gierka, ale również dlatego – o czym przekonywał wszystkich – być może wskutek skłonności do koloryzowania - JE abp Józef Życiński – że kwestie “światopoglądowe” będą wyłączone z prawa wspólnotowego, tylko regulowane wyłącznie przez prawa krajowe. Był to pogląd ryzykowny, bo 10 lat wcześniej wszedł w życie traktat z Maastricht, który zasadniczo zmienił sposób funkcjonowania wspólnot europejskich. Odszedł od formuły konfederacji, czyli związku suwerennych państw, ku formule federacji, czyli państwa związkowego. Nikt zatem nie powinien się tłumaczyć, że nie wiedział co Polakom stręczy – bo za taką ignorację każdy z tych dygnitarzy powinien zapłacić głową.

   No ale stało się i Polska traktat akcesyjny ratyfikowała wskutek czego wszedł on z życie 1 maja 2004 roku. Może nie miałoby to jeszcze tak poważnych następstw, gdyby nie to, że 13 grudnia 2007 roku obywatel Tusk Donald i Książę-Małżonek, który w ówczesnym gabinecie obywatela Tuska również miał fuchę ministra spraw zagranicznych, podpisali w Lizbonie kolejny traktat, tzw. traktat lizboński. Obywatel Tusk przyznał już wtedy, że podpisał go bez czytania. Skoro tak, to jestem prawie pewien, że Książę-Małżonek też go nie czytał. Podejrzewam również, że posłowie, którzy 1 kwietnia 2008 roku głosowali za ustawą upoważniającą prezydenta Lecha Kaczyńskiego do ratyfikacji tego traktatu, też go nie czytali. Czy w tej sytuacji prezydent Kaczyński, który 10 października 2009 roku ten traktat ratyfikował, przedtem go przeczytał? A jakże! W tej sytuacji trudno się dziwić, że nawet dzisiaj nasi dygnitarze nie wiedzą, do czego właściwie Polska się zobowiązała i w związku z tym – czy na przykład Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu może nam nakazać respektowanie “małżeństw” jednopłciowych. Takie niestety są konsekwencje wysuwania durniów i bęcwałóww do kierowania państwem.

 

Ale nawet gdyby któryś z nich ten traktat przeczytał, to i tak nie wiedzielibyśmy na pewno, jak jest naprawdę. Chodzi o to, że traktat lizboński ustanawia zasadę przekazania, według której Unia Europejska ma tylko takie kompetencje, które przekażą jej państwa członkowskie. Niestety obok tej zasady traktat lizboński ustanawia również zasadę lojalnej współpracy, która stanowi, że państwo członkowskie musi powstrzymać się przed KA ŻDYM działaniem (a więc niezależnie od zakresu kompetencji przekazanych), które m o g ł o b y zagrozić urzeczywistnieniu celów UE. Skutkiem tej zasady jest podważenie zasady przekazania i wypłukiwanie suwerenności z członkowskich bantustanów, bo wystarczy wpisać w kapowniku Komisji Europejskiej, że np. zrównanie umów o wzajemne świadczenie usług seksualnych przez pary jednopłciowe z małżeństwami jest pryncypialnym celem UE - i wszelkie zaklęcia tracą moc. Taki bowiem był w istocie cel traktatu z Maastricht, który w traktacie lizbońskim został tylko skonkretyzowany. Zatem – na pytanie do czego właściwie Polska się w tych traktatach zobowiązała, a do czego nie – jasna odpowiedź udzielona być nie może. Ale takie są własnie konsekwencje powierzania sterów “dyplomacji” osobom w rodzaju Księcia-Małżonka.

   Na tym zresztą nie koniec, bo TSUE w 1964 roku rozpatrywał sprawę Flaminio Costa przeciwko ENEL i wydając wyrok sformułował obowiązującą do dziś zasadę, według której prawo wspólnotowe ma charakter nadrzędny nad prawami krajowymi i to bez względu na rangę ustawy. Oznacza to, że również konstytucja, w której zapisano, że małżeństwo jest związkiem mężczyzny i kobiety, a nie sodomczyków, czy gomorytek, może dla TSUE nie mieć żadnego znaczenia. Ale o tym trzeba było myśleć najpóźniej w roku 2003, kiedy to zarówno obywatel Tusk Donald, jak i obywatel Kaczyński Jarosław jednomyślnie stręczyli Polakom Anschluss.

                                                                         

 

 Stanisław Michalkiewicz

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Przejdź na stronę główną