Michalkiewicz: Wykopaliska krymskie i warszawskie (FELIETON)
Jak było za komuny, tak i teraz, najtwardszym jądrem systemu, który Amerykanie nazywają “Deep state”, była i jest bezpieka. Z kolei jej najtwardszym jądrem jest wywiad wojskowy, wywodzący się wprost z komuny. Jak pamiętamy, o ile SB została w polowie lat 80-tych rozgromiona, a u progu transformacji ustrojowej, przetrzebiona tak zwaną “weryfikacją”, to wywiad wojskowy przeszedł transformację ustrojową w szyku zwartym i jako Wojskowe Służby Informacyjne, przez 16 lat funkcjonował sobie w “wolnej Polsce”, rozbudowywując agenturę w konstytucyjnych organach państwa, a kluczowych segmentach gospodarki, zwłaszcza - w sektorze finansowym i paliwowym - w prokuraturze i niezawisłych sądach, a także w mediach i przemyśle rozrywkowym, gdzie wpływa się na masowe nastroje.
Za pośrednictwem tej agentury wywiad wojskowy, czyli “stare kiejkuty”, z którymi rywalizuje o wpływy ABW, kręcą nie tylko całym państwem, ale całym życiem publicznym. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby stare kiejkuty, podobnie jak bezpieczniacy w państwach poważnych, służyły państwu polskiemu. Ktoś bowiem musi państwem rządzić, bo przecież nikt przytomny nie powoli, by rządziła ulica, zwłaszcza w państwach dysponujących bronią ultymatywną.
Do rządzenia potrzebne są dwie rzeczy: siła i wiedza. I jednym i drugim dysponuje armia i bezpieka, chociaż przysłuchując się wypowiedziom niektórych generałów naszej niezwyciężonej armii, można co do tej wiedzy, a nawet władz umysłowych, nabrać poważnych wątpliwości. Bezpieczniacy, może z wyjątkiem pana generała Marka Dukaczewskiego, którego resortowa “Strokrotka” do niedawna wzywała do TVN zawsze, gdy coś się albo u nas, albo na świecie działo, a pan generał mówił nie tylko jak jest , ale i – jak będzie – więc bezpieczniacy na ogół “nie gadają, tylko robią” - jak próbuje przechwalać się gabinet obywatela Tuska Donalda. Nie ulega natomiast najmniejszej wątpliwości, że Wielce Czcigodni parlamentrzyści, z których rekrutują się kolejne gabinety w zdecydowanej większości, ani wiedzą, ani siłą nie dysponują. Wystarczy wskazać na Wielce Czcigodną Kotulę Katarzynę, czy Martę Wcisło, by pozbyć się wszelkich złudzeń. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – po co osobom zwerbowanym do wypełnienia list wyborczych, jakaś wiedza? Oficerowie prowadzący, którym przecież zawdzięczają znalezienie się w gronie reprezentantów narodu, w odpowiednim momencie powiedzą im, co mają robić. Zatem problemem nie jest to, że tak naprawdę państwem zdalnie kieruje bezpieka, tylko to, że – w odróżnieniu od bezpieczniaków z państw poważnych, którzy służą swojemu państwu, mając świadomość, że innego nie będą mieli - nasi bezpieczniacy, pochodzący zresztą w znacznym stopniu ze środowiska polskojęzycznej wspólnoty rozbójniczej, służą każdemu, kto tylko im obieca, że będą mogli pasożytować na historycznym narodzie polskim. I to właśnie jest naszym największym problemem politycznym oraz przyczyną kryzysu przywództwa, obejmującego WSZYSTKIE bez żadnego wyjątku środowiska.
I oto właśnie gruchnęła wieść, że nasi bezpieczniacy złapali w jakimś hotelu Rosjanina, pracownika Ermitażu, który na Krymie miał wykopywać jakieś “przedmioty ukraińskiego dziedzictwa kulturowego”. Ciekaw jestem, o co tu może chodzić, bo przecież wiadomo, że Krym został przekazany Ukraińskiej SSR przez Chruszczowa w roku 1954? Toteż zaraz na mieście pojawiły się fałszywe pogłoski, że chodzi o precjoza, to znaczy – złoto i dewizy – jakie na Krymie, w ogrodach swoich rezydencji, pozakopywali ukraińscy oligarchowie – z korzeniami i bez – zanim jeszcze Putin posłał tam swoje “zielone ludziki” - a ten cały ruski naukowiec wszystko to im powykopywał. To by nawet trzymało się kupy, bo już Mikołaj Machiavelli zauważył w “Księciu”, że “łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizmy” - toteż nic dziwnego, że ukraińskie parchy-oligarchy zapałały do niego zimną nienawiścią, a kiedy tylko się dowiedziały, że postawił swoją wrażą stopę na prastarej ziemi polskiej, kazały tubylczym bezpieczniakom go schwytać – no a ci, jako “słudzy narodu ukraińskiego”, rozkaz w podskokach wykonali. Nie będziemy musieli długo czekać na wieść, że rezuny urezały mu szyję – oczywiście na podstawie praworządnego wyroku jakiegoś niezawisłego sądu – albo naszego, albo – jeszcze lepiej – ukraińskiego, które znane są na całym świecie z praworządności.
Mniejsza jednak o te fałszywe pogłoski; jak tam będzie, tak tam będzie, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było – twierdził dobry wojak Szwejk. Znacznie ciekawsza jest bowiem sekwencja wydarzeń, zapoczątkowanych ucieczką z Ukrainy do Izraela Timura Mindycza, bliskiego kolaboranta prezydenta Zełeńskiego. Ten cały Timur, oczywiście z pierwszorzędnymi korzeniami, podobnie jak prezydent Zełeński, miał sprywatyzować sobie co najmniej 100 milionów dolarów z pieniędzy, jakie Zachód Ukrainie pożycza, a niemądra Polska daje za darmo. Jak pamiętamy, na wieść o tym wydarzeniu natychmiast zareagował Książę-Małżonek Sikorski Radosław, deklarując niezwłoczne przekazanie Ukrainie dokładnie 100 milionów dolarów. Już mniejsza o to, dlaczego odezwały się nożyce w osobie Księcia-Małżonka – chociaż i to wywołało falę fałszywych pogłosek, jakoby Timur Mindycz, a nawet sam prezydent Zełeński nie tylko dzielił się otrzymaną forsą ze swoimi dobrodziejami, ale w dodatku zapisywał w kapowniku, ile komu dał i gdzie tamten forsę schował. A teraz, kiedy Amerykanie przyciskają go do ściany, rzutem na taśmę grozi wielkiej europejskie czwórce: premierowi brytyjskiemu, prezydentowi francuskiemu, niemieckiemu kanclerzowi i Reichsfuhrerin Urszuli Wodęleje, że wszystko roztrąbi – o ile tamci nie załatwią mu na koniec dobrego fartu forsy z zamrożonych ruskich aktywów. Toteż “wielka czwórka” na gwałt próbuje zmłotować belgijski rząd, żeby im te aktywa dał – bo inaczej zostaną puszczone śmierdzące dmuchy. Książę-Małżonek, ani obywatel Tusk nie zostali dopuszczeni do konfidencji, co na swój sposób może dobrze o nich świadczyć, ale jednocześnie potwierdza podejrzenia, że są zbyt głupi, by korzystać z wojny, jak to robią starzy wyjadacze z państw poważnych. Jednak znacznie ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, skąd właściwie Książę-Małżonek miałby wziąć 100 milionów dolarów, zwłaszcza w sytuacji, gdy właśnie uchwalona została ustawa budżetowa, przewidująca deficyt przekraczający 271 mld złotych? Do dni ostatnich nie potrafiliśmy na to pytanie odpowiedzieć, ale ostatnie zawirowania w Narodowym Banku Polskim, gdzie osoby delegowane tam przez gabinet obywatela Tuska Donalda próbują właśnie wysadzić w powietrze pana prezesa Adama Glapińskiego i przejąć ręczne sterowanie Bankiem, rzuca światło na tę sprawę. Jak bowiem wiadomo, pan prezes Glapiński nakupował do NBP wielkich ilości złota, ponad 530 ton. Jestem pewien, że ukraińskim oligarchom to złoto by się przydało, a Książę-Małzonek jak zwykle nie potrafił utrzymać języks za zębami, podobnie jak po wysadzeniu bałtyckich gazociągów i – jak to narcyz – nie mógł się powstrzymać, by nie zaimponować światu swoją hojnością – ale przy okazji ujawnił spisek uknuty przeciwko Narodowemu Bankowi Polskiemu przez obywatela Tuska Donalda, któremu mogli przecież zlecić to jego niemieccy przyjaciele na wypadek, gdyby młotowanie Belgii nie dało rezultatów.
Stanisław Michalkiewicz