Kibicujemy w amerykańskich wyborach
/
Ach, gdyby można było rozedrzeć zasłonę skrywającą przyszłość! Wiele rzeczy by się wyjaśniło, a zwłaszcza jedna – niepotrzebni byliby analitycy, ani polityczni komentatorzy. Zatem – nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Piszę te słowa w przedzień wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych, kiedy najnowsze sonadaże pokazują, że zarówno demokratyczny prezydent Obama, jak i republikański kandydat Romney cieszą sie popaciem 49 procent wyborców.
W tej sytuacji może powtórzyć sie sytuacja z roku 2000, kiedy to przez dłuższy czas nie było wiadomo, kto właściwie wygrał, czy Jerzy W. Bush junior, czy też Al Gore. Rzecz w tym, że Gore uzyskał 50 158 094 głosy, podczas gdy Bush – tylko 49 820 518 głosów.
Ale wybory prezydenckie w USA są bezpośrednio-pośrednie, to znaczy – obywatele głosują w poszczególnych stanach albo na jednego, albo na drugiego kandydata, ale prezydenta wybierają tzw. elektorzy tworzący 538-osobowe kolegium, w którym każdy stan ma tyle głosów, ilu ma kongresmenów i senatorów. Elektorzy z poszczególnych stanów głosuja na tego kandydata, który wygrał w ich stanie. Żeby zostać prezydentem, trzeba zatem zdobyć co najmniej 270 głosów elektorskich.
W przypadku Busha i Gore`a języczkiem u wagi stała sie Floryda, gdzie jest 25 elektorów. Ponieważ pojawiły się wątpliwości, kto właściwie wygrał na Florydzie, tamtejszy Sąd Najwyższy zarządził ręczne przeliczenie głosów, w następstwie którego, po różnych zresztą perypetiach, okazało się, że Bush miał w tym stanie 537 głosów więcej od Gore`a – no i został prezydentem.
Skoro sondaże pokazują identyczne poparcie dla obydwu kandydatów, to ta sytuacja może się powtórzyć. Ciekawe, co ultrasi demokracji powiedzieliby, gdyby któryś kandydat wygrał zaledwie jednym głosem – bo i tak może być?
Ale cokolwiek się stanie, warto spojrzeć na amerykańskie wybory z polskiej perspektywy. Z polskiego punktu widzenia prezydent Obama i jego ekipa jest najgorsza od czasów prezydenta Franklina Delano Roosevelta, który sprzedał, a właściwie nawet nie „sprzedał”, tylko oddał nas za darmo w Jałcie Józefowi Stalinowi.
Prezydent Obama, który 17 września 2009 roku ogłosił, że USA wycofują się z aktywnej polityki w Europie Wschodniej, w podobny sposób oddał nas w ręce strategicznych partnerów, to znaczy – Niemiec i Rosji, które byskawicznie wypełniają polityczną próżnię po wycofywaniu sie Amerykanów.
W tej sytuacji ekipa prezydenta Obamy ma do Polski właściwie juz tylko jeden interes: żeby Polska uczniła zadość tzw. żydowskim roszczeniom majatkowym. Inaczej mówiąc – administracja prezydenta Obamy traktuje Polskę już tylko jako skarbonkę dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu.
Mitt Romney po powrocie z podróży po Europie, podczas której odwiedził również Polskę, skrytykował Obamę, że „wypróbowanego sojusznika”, czyli Polskę porzucił. Czy mówił to szczerze, czy tylko tak, żeby było ładniej – tego niestety nie wiemy.
Jedno natomiast wydaje sie pewne; jesli wygra prezydent Obama, dotychczasowa linia polityczna będzie kontynuowana. Jesli wygra Mitt Romney, może to oznaczać zwrót w europejskiej polityce USA.
Czy byłby to powrót do aktywnej polityki amerykańskiej w Europie, czy tylko jakieś symboliczne gesty – tego też nie wiemy, ale zwrot w europejskiej polityce USA oznacza dla Polski szanse przynajmniej na rozluźnienie uścisku strategicznych partnerów.
Inna rzecz, że jeśli nasi Umiłowani Przywódcy zachowywaliby się wobec Ameryki tak, jak dotychczas, to i ta szansa może zostać bezpowrotnie zmarnowana. W każdym razie wiemy przynajmniej, któremu kibicować.
Stanisław Michalkiewicz
Źródło: prawy.pl