Premier Beata Szydło przewodząc polskiej delegacji, która udała się w poprzednim tygodniu do siedziby ONZ w Nowym Jorku na podpisanie porozumienia klimatycznego zawartego w 2015 roku w Paryżu, wyraźnie daje do zrozumienia, że bardziej identyfikuje się z nim, niż z polityką klimatyczną UE.
Przypomnijmy tylko, że na podsumowaniu konferencji klimatycznej COP 21 w Paryżu w grudniu 2015 roku, słychać było radość z zawarcia porozumienia klimatycznego 195 krajów świata, głównie dlatego, że jednak „twardych zobowiązań klimatycznych” w zasadzie w nim nie było.
Rzeczywiście porozumienie zostało zawarte, ale zawiera ono między innymi ważny zapis, że „różne kraje mają różne zobowiązania dotyczące redukcji gazów cieplarnianych, co wynika między innymi z poziomu rozwoju gospodarczego. Dojście do szczytu emisji może zająć państwom rozwijającym znacznie więcej czasu”.
Z tego zapisu wynika, że do roku 2030 emisja CO2 na świecie nie tylko nie będzie maleć ale znacznie wzrośnie z obecnych 36 mld ton do 55 mld ton CO2 rocznie, co oznacza, że wiele krajów które podpisały porozumienie, redukować CO2 wcale nie będą.
Przypomnijmy także, że dwaj najwięksi emitenci CO2 na świecie, Stany Zjednoczone i Chiny przedstawiły swoje cele redukcyjne ale jak się okazuje mają one zupełnie różny charakter.
Prezydent USA Barak Obama wprawdzie zadeklarował redukcję CO2 o 26-28% do roku 2025 (w stosunku do roku 2005) tyle tylko, że z takim celem redukcyjnym nie zgadzają się Republikanie (którzy póki co mają przewagę w Senacie) i w związku z tym raczej nie pozwolą na przeforsowanie tego rodzaju ograniczeń.
Wyjątkowo ostrożne są w tym zakresie Chiny zadeklarowały w Paryżu zaledwie łagodniejszy (ale jednak ciągły wzrost emisji) do roku 2030, a dopiero po tej dacie mają zacząć redukować emisję CO2.
Z kolei państwa słabiej rozwinięte chętnie deklarowały zmniejszenie emisji CO2, ale tutaj warunek jest bardzo wyraźny i zaadresowany do najzamożniejszych państw świata o środki finansowe na specjalny fundusz, który miałby im umożliwić realizację takiej polityki.
Chodzi o niebagatelną sumę 100 mld USD rocznie, poczynając od roku 2020, które miałyby być kierowane do biedniejszych krajów umożliwiając im nie tylko redukcję CO2 ale także realizację celów rozwojowych.
Taki zapis wprawdzie w porozumieniu z Paryża się znalazł ale tak naprawdę nie bardzo wiadomo według jakich proporcji najbogatsze kraje świata miałby ten fundusz zasilać, w tej sytuacji zebranie w każdym roku 100 mld USD i przekazanie krajom biedniejszym jest więc co najmniej wątpliwe.
Liderem forsującym jak najostrzejszą politykę klimatyczną jest niestety Unia Europejska, która nie oglądając się na inne kraje świata, sama podjęła ambitne cele redukcyjne najpierw w 2008 roku, a później w 2014 roku.
Pod tymi pierwszymi konkluzjami obowiązującymi do roku 2020 podpisał się ówczesny premier Donald Tusk, pod tymi drugimi do roku 2030 podpisała się ówczesna premier Ewa Kopacz i w związku z tym są one zobowiązujące także dla naszego kraju.
W świetle „niezobowiązujących ustaleń” podpisanych w siedzibie ONZ, co więcej zgody na wzrost emisji CO2 do roku 2030 dla słabiej rozwiniętych państw świata, Polska nie powinna być w czołówce unijnej polityki klimatycznej.
Nie ma najmniejszego powodu, żebyśmy redukowali naszą emisję CO2 w podobnym tempie jak najbogatsze kraje Europy Zachodniej, skoro wiele krajów świata o podobnym poziomie zamożności jak Polska, ma zgodę na to aby ich emisja CO2 do roku 2030 mogła rosnąć.
Polska przecież nie chce wzrostu poziomu emisji, chce ją ograniczać ale w takim tempie, na jakie może sobie pozwolić aby nie godziło to we wzrost gospodarczy i nie powodowało redukcji miejsc pracy.
Udało się przecież wprowadzić do ONZ-owskiego porozumienia zapisy pochłaniania CO2 przez lasy jako rozwiązanie, które powinno być brane przy ostatecznym rozliczaniu krajowej emisji CO2, co dla Polski ma kapitalne znaczenie.
Udział premier Szydło w podpisania porozumienia w ONZ jest czytelnym sygnałem, że chcemy realizacji polityki klimatycznej właśnie wg. niego, a nie tego wymuszanego przez wiodące kraje UE.