Co zadziwia w niektórych recenzjach „Wołynia”
Za swój powzięty zamiar nakręcenia filmu atakowany był nie tylko reżyser, ale i sama idea jego zrobienia. Atakowali go i lansowany na siłę w Polsce młody ukraiński literat o mocno kontrowersyjnej twórczości Andrij Lubka i Oksana Zabużko, która Ludobójstwo Wołyńsko-Małopolskie nazwała „wielkim świniobiciem”. Kiedy zaś film przechodził przez końcowe etapy produkcji, a jego wejście na ekrany wydawało się nieuniknione - niekorzystne dla obrazu wypowiedzi słychać było z ust kontrowersyjnego, nominowanego na ambasadora Polski na Ukrainie - Jana Piekły. Można je było potraktować jako najbardziej perfidny atak deprecjonujący film zanim wszedł on na ekrany. Otóż w komentarzu dla TV Republika powiedział: „Należy to traktować jako po prostu wypowiedź artystyczną a nie jako prawdę historyczną”.
Można sobie zadać pytanie, czy oglądał film, skoro był ośmielony do tak sprecyzowanych opinii, niemających nic wspólnego z rzeczywistością oczywiście. Podówczas oglądając oba trailery i fotosy z filmu - zobaczyłem taką dbałość o historyczne szczegóły oraz zgodność z realiami, że poczułem bardzo rzadkie dla historyka emocjonalne uniesienie. Takie właśnie kiedy się czuje, iż oto ożywa historia przez tyle lat przezeń zgłębiana. Widziałem takie reakcje starożytników w momentach kiedy historia dla nich ożywała. A są oni przecież krańcowo odlegli czasowo zainteresowaniem ich okresu historycznego od moich. Pasjonaci, bez względu na dzielące ich różnice to właśnie do siebie mają. I oto występując z osądem zupełnie krańcowo odmiennym od rzeczywistości - Piekło postawił film w jednym rzędzie z jaskrawo propagandowym „Pokłosiem”.
Wściekłość i poczucie bezradności, które we mnie się wtedy zrodziły, były absolutne. Ileż trzeba perfidii - myślałem. I oto kiedy film jest po pierwszych pokazach, a mieli go okazję zobaczyć ludzie, którzy się na tych sprawach znają, trzeba panu Piekle to zdanie przypomnieć. Sądzę, iż wypowiedź ta miała konkretny podtekst polityczny, właśnie taki, z jakiego ten pan stał się dobrze znany. Bowiem jego wyjazd na placówkę w Kijowie został oprotestowany przez środowiska kresowo-patriotyczne. Warto wyciągnąć to zdanie ze starszych szpalt, by obnażyć bankructwo tego, co Jan Piekło powiedział. Długo by jednak pisać o wypowiedziach atakujących film „Wołyń”, a raczej nawet ideę jego powstania.
Najbardziej znaną w internecie - i powtarzaną do tej pory - stała się wypowiedź reżysera o wycofujących się sponsorach. Ciekawe, czy po zobaczeniu filmu stworzy się mimowolna lista wstydu tych, którzy wcześniej się wycofali. To trochę tak jak z przynależnością do PZPR, należeć było wygodnie, ale gdy przyszedł czas coraz bardziej trzeba było się z tego spowiadać i się odcinać. Przebijanie się prawdy przez pewne skorupy ma właśnie taki charakterystyczny proces. To naturalna selekcja jednostek różnie w skali moralnie silnych i słabych. Jednak w niektórych recenzjach, prócz licznych zachwytów, powtarzają się pewne opinie, które nie wiadomo czy bardziej śmieszą, czy świadczą o moralnej patologii. I teraz kilka bardzo ważnych zdań.
Wielu zwraca uwagę i nawet jeśli ich nie podziela to omawia obawy, czy film może być wykorzystany przez Rosję. Nikt natomiast nie pokusił się o najważniejszą, moralną konstatację. Zauważenie ludzi, którzy przez niemal trzy dekady walczą o prawdę. Byli przez to opluwani, posądzani o niezrównoważenie emocjonalne, wręcz psychiczne i co najważniejsze, a ostatnio szczególnie popularne - o działania na korzyść Rosji. Oczywiście niezależnie od tego, czy tak jest faktycznie. Film jest w jakimś stopniu spełnieniem jednego z ostatnich etapów wychodzenia prawdy na jaw. Niezależnie od tego, jakie będziemy mieli na jego temat zdanie, lub jakie uwagi. Przy tym zupełnie pominięto kwestię osób, które nacierpiały się, aby w przestrzeni publicznej na tyle przebiła się ich walka o prawdę do tego stopnia, iż zechciał się nią zainteresować reżyser.
Reżyser, którego już teraz, jeszcze przed premierą - wielu nazywa mistrzem, film zaś arcydziełem. To ludzie, którzy położyli pod ten film fundament. Nie pozwolili udusić prawdy, wepchniętej pod dywan za szafeczką. I wciąż słychać było stamtąd odgłosy, które nie pozwalały przejść wszystkim nad tą sprawą do porządku dziennego. Nie widzę, by poświęcało się uwagę tym ludziom, z których cześć zdążyła już odejść, część zaawansowana jest wiekiem i w każdej chwili odejść może. Część była na tyle młoda, aby zdążyła doznać za niezachwiane głoszenie prawdy różnego rodzaju utrudnień, czy wręcz nawet szykan.
Elementy bredni w kontekście filmu
Znacznie dalej niż zignorowanie ludzi cierpiących za forsowanie prawdy posunął się Jakub Majmurek z „Krytyki Politycznej”. Także jego recenzja jest dla filmu prawdziwie pochlebna. Jednak gdy czyta się tam o obawie przed próbą „jego zawłaszczenia przez środowiska kresowiackie” nie wiadomo, czy się śmiać czy płakać. Bynajmniej nie chodzi o pełen profesjonalizm określenia środowisk kresowo-patriotycznych, który także jest wskazówką znajomości sprawy przez autora. To już nie tylko milczenie względem środowisk, które są dla powstania tego filmu najbardziej zasłużone. To wręcz obawa, by film nie dał im jakiejkolwiek możliwości satysfakcji po dekadach ciężkiej pracy na przekór przeciwnościom losu i poniżeniom.
Dość charakterystycznym jest fakt, że pomimo sejmowej uchwały w większości tych recenzji, chyba nawet przytłaczającej - nie zauważam słowa „ludobójstwo”. Prócz „rzeź wołyńska”, które jest niejako określeniem zastępczym, niewymieniającym sprawców (taka naprawdę jego zaleta), pojawiają się takie jak „tragedia”, czyli jeszcze bardziej enigmatyczne, a używane przez osoby kultywujące sprawców tegoż genocydu z OUN-UPA. Co rusz pojawiają się sformułowania typu „żołnierze UPA”. Najwyraźniej obraz filmowy, co ci tzw. „żołnierze” wyprawiali - nie wyperswadował im głęboko urobionego przez propagandę słowa „żołnierz” w odniesieniu do ludzi, którzy z etosem żołnierza nie mają nic wspólnego. Nazwa Ukraińska Powstańcza Armia posiadała jedynie charakter propagandowy, tak jak i liczne zabiegi mające już od samego początku zafałszować właściwe określenie winnych i sprawców, o czym pisał Grzegorz Motyka.
Zresztą została ona ukradziona przez ludzi Bandery Tarasowi „Bulbie” Borowciowi, także po to, by pewne sprawy zamazać i podzielić się winą z „bulbowcami”. W ten sam sposób jak neobanderowscy tchórze chcą podzielić się winą ze społeczeństwem ukraińskim - bijąc w całość społeczeństwa, konkretnych winowajców dostać trudniej, a łatwiej oskarżyć atakujących o antyukraińskość. Wymienione wyniki badań Motyki potwierdzają, że zbrodnia została przygotowana precyzyjnie, na zimno, wraz z powziętym w planach procesem zacierania śladów i relatywizacji. Odbywały się one poprzez liczne manipulacje historyczne i próby wybielania UPA, w których brała udział znaczna część redakcji, jakie teraz na swoich łamach film zachwalają. I należałoby im po chrześcijańsku tego wypominania oszczędzić... Gdyby nie fakt, iż głównych zasłużonych, których starania na tyle zainteresowały Wojciecha Smarzowskiego, że zrobił film - w najlepszym wypadku się przemilcza. A nawet nie chce się - tak jak w Krytyce Politycznej, by produkcja została przez nich „zawłaszczona”.
Śmieszą też wtręty, które można przeczytać w różnych recenzjach, a które nawiązują do okrucieństwa wobec Kozaków w XVII wieku i nabijania ich na pal. Cóż, otóż właśnie tam, wprost przeciwnie do tego co w tych samych redakcjach pisano w sprawie zbrodni OUN, można znaleźć symetrię zbrodni kozackich. Jednak to tutaj w realiach brutalnego zabijania sprzed kilku wieków pisze się o nich w kontekście wyłącznie polskich win. Największym hipokrytą jest chyba Filip Bajon w kontekście nienagrodzenia filmu na festiwalu filmowym w Gdyni. Tu ogólna opinia nie ma raczej wątpliwości, że powodem stał się kontekst polityczny. Większość zupełnie różnych ludzi, z różnych środowisk pisze w swoich tekstach, że film bez żadnej wątpliwości zasłużył na większe uznanie jury.
Bajon powiedział: „Wołyń to dobry film (…) ale to nieskończony film i ja to widzę. Jest za długi o jakieś 20 minut”. Należałoby przypomnieć panu Bajonowi dość niewygodny fakt. W 2001 roku spod jego ręki wyszła adaptacja filmowa „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego. Film trwał 146 minut i to nie wiem, czy w swojej najdłuższej wersji. „Wołyń” w wersji kinowej ma 150 minut. Kręcono go ponad cztery lata, wielu pisze, iż prawie pięć. Reżyser zwalczał wszelkie przeciwności losu związane z tematem wołyńskim, których Bajon nie mógł doświadczyć. Przy czym pod koniec jego film jest nazywany wybitnym, najdelikatniej mówiąc wbijającym w fotel - arcydziełem. Cóż, może Filipowi Bajonowi się nie udało, a Wojciechowi Smarzowskiemu tak? Czy o to chodzi?
Aby nie było - „Przedwiośnie” Bajona podobało mi się, choć inne osoby narzekały na jego długość. Moim zdaniem niesłusznie. Tymczasem przytłaczająca większość opinii o „Wołyniu” jest inna. Trudno mi się do filmu odnieść, bo jeszcze nie miałem okazji go obejrzeć, a na relacjach znajomych nie mam zamiaru się opierać. Jednak postawa recenzentów w stosunku do przeszłych działań ich redakcji jest na tyle sensacyjna, iż warto w szerszym kontekście to uświadomić.
Problem nacjonalizmu w filmie czy nacjonalizmu ukraińskiego?
Sam reżyser w pierwszej fazie chciał realizować ten trudny temat, wspólnie z reżyserem ukraińskim. Wydawało się to wtedy zatrważające. Bowiem tylko w wypadku zbrodni ukraińskich, przy każdych uroczystościach, konferencjach, odsłonięciach tablic czy pomników, uznawano za słuszne skonsultowanie się z ludźmi dopuszczającymi kult sprawców na Ukrainie. Podczas uroczystości dotyczących Powstania Warszawskiego „dziwnym” trafem nie widziano konieczności konsultowania się z ostatnimi żyjącymi esesmanami, lub ich potomkami, czy nawet ogólnie rzecz biorąc z Niemcami. Podobnie jeśli chodzi o sowieckich siepaczy z Katynia. Czy ktoś zamierzał konsultować te upamiętnienia z Rosją? Tu jednak sprawa wyglądała inaczej.
Toteż gdy tak świetny reżyser jak Smarzowski zaczął rozpatrywać konieczność sygnatury reżysera ukraińskiego można się było przerazić. Na szczęście zarzucił ten pomysł. Do rangi legendy urosły pogłoski o naciskach na Smarzowskiego w celu zmiany scenariusza, czemu na szczęście nie uległ. Film na pierwszych przedpremierowych pokazach od samego początku zbierał wspaniale recenzje. Należy jednak wspomnieć, iż zarówno wtedy, jak i teraz pojawiały się opinie ekspertów, iż mimo wszystko odwet był przesadzony w proporcjach i w stosunku do rzeczywistości. To chyba jedyna rzecz, której od dłuższego czasu obawia się wiele osób walczących o prawdę w kwestii ludobójstwa dokonanego przez UPA. Sam reżyser mówi wprawdzie, iż film skierowany jest przeciwko skrajnemu nacjonalizmowi, czy też przeciwko nacjonalizmowi w ogóle, jednak to właśnie ukraiński jest tym, który zebrał takie a nie inne żniwo.
Polscy radykałowie, opierający się o etykę katolicką, nie splamili się ludobójstwem. Wojciech Smarzowski inteligentnie podaje przy tym przykład zbrodni chorwackich katolickich księży. Trafna jest też konstatacja, że na radykalną ideologię narażony jest każdy - bo jest, włącznie z nami Polakami. Dotychczas jednak nigdy się temu nie poddaliśmy. Nie rozumiem przeto sugestii reżysera filmu „Wołyń” o potrzebie zrobienia czegoś z kibicami, którzy by oddać hołd pomordowanym lub bohaterom, odpalają race na stadionie. Nie wiem w jaki sposób można porównywać ich do radykalnego rozpleniającego się neobanderyzmu, takiego samego, jakim był on przed wojną. Co ciekawe, jeżeli Smarzowski w ogóle wypowiada się o tym, co dzieje się na Ukrainie, czyni to w sposób lakoniczny. Widać tu wyraźne zachwianie proporcji, przy czym należy zauważyć, że radykalizm w wydaniu kibiców widzą przede wszystkim środowiska związane z lewicą.
Im bardziej te zapalone race skierowane są na lewo, tym bardziej się ich obawiają. Tymczasem skrajna lewica, a nawet w niemałej części lewica w ogóle ma te same tendencje do zbrodniczości. Problemem nie jest bowiem prawicowy, czy lewicowy ekstremizm, lecz ekstremizm ideologiczny, t.j. sama ideologia, jej korzenie. Tak samo ludobójstwa potrafią dokonywać islamiści, komuniści, naziści. Przeto przedmiotem zainteresowania winny być konkretne ideologie, lub wspólne mechanizmy, które je tworzą, a nie prawicowość, czy ogólnie rozumiany nacjonalizm. A trzeba wziąć pod uwagę, iż pod tym ostatnim słowem dla wielu ukrywa się patriotyzm. Środowiska lewicowe gotowe propagandowo uznawać patriotyzm właśnie za nacjonalizm, a nawet za faszyzm.
I o ile pisarz Krytyki Politycznej obawiał się zawłaszczenia przez środowiska „kresowiackie”, tak można by się obawiać zawłaszczenia go przez lewicę. Być może stąd zachwyty lewicowych pisarzy. Jednak Smarzowski nie przemilczał zbrodni komunistycznych. Okazuje się, że film, który wcześniej zbytnio krytykowano, a nawet posługiwano się oszczerstwami, jakoby reżyser wziął pieniądze od Rosjan, stał się nie lada kłopotem. Przemilczeć filmu po takim ostrzale się nie dało. Nie obejrzeć, choćby z czystej ciekawości się nie dało. Nie wypowiedzieć po nim - się nie da i kłamać jest trudno. Trudno wypowiadać się, na ile film stanowi moralne zwycięstwo i w jakim stopniu, dopóki nie pójdzie się na jego premierę.
Jedno jest jednak pewne, Wojciech Smarzowski odniósł moralne zwycięstwo, a ludzie którzy mu przeszkadzali nie zauważyli, że opluwanie człowieka, który zdołał sobie wyrobić już markę stanowi dość ryzykowną taktykę. Reżyser nie tylko posiada markę, lecz zdołał sobie wywalczyć dość sporą niezależność, a przeciwności tylko zahartowały go w dążeniu do celu. Tradycyjne zachowania nacjonalistów ukraińskich, które stosują masowo wobec swoich przeciwników, medialne oczernianie i nastawianie opinii publicznej przeciw, może i odniosły jakiś efekt. Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, iż bardziej pomogły i motywowały reżysera, niż faktycznie mu zaszkodziły. I niezależnie od tego, jak film zostanie odebrany przez widzów,- już sam ten fakt jest wysoce budujący pod względem moralnym.
Źródło: prawy.pl