Prezydent podpisał reformę edukacji. Chyba każdy zdrowo myślący człowiek wie, że była konieczna. Zastrzeżenia były do jej szybkiego wdrażania. Ale to już wina opozycji i jej totalnej krytyki wszystkiego, co robi ten rząd. Gdyby totalna opozycja stała się konstruktywna, można by w spokoju i wspólnie zreformować polską szkołę.
W takiej rzeczywistości, jaka jest, nie było na co czekać. PiS musi się wywiązać ze swoich obietnic wyborczych. I jak dotąd czyni to konsekwentnie. A jedną z tych obietnic była reforma edukacji.
To, że się w polskich szkołach źle dzieje, wiadomo było od dawna. Edukacja wymagała uzdrowienia z zapaści intelektualnej, produkującej ćwierćinteligentów, likwidacji gimnazjów, które są siedliskiem wszelkich patologii i przywrócenia normalnego szkolnictwa zawodowego.
Gdy rząd Jerzego Buzka wprowadzał obecnie istniejący model edukacji, mieliśmy nadzieję, że przyniesie on pozytywne zamiany. Ale tak się nie stało. Może zawiodły złe podstawy programowe, wychowawcze. Wzorowany był na modelu istniejącym w okresie międzywojnia. Wtedy sprawdzał się znakomicie. Maturę zdobywali ludzie, którzy zasilali kręgi inteligencji. Mieli dużą wiedzę, potrafili samodzielnie myśleć, byli dojrzali emocjonalnie. To wszystko nie wypaliło w obecnych czasach.
Reforma edukacji powinna być już przygotowana dużo wcześniej. Oczywiste było, że w polskich szkołach źle się dzieje. Ale receptą na kłopoty było chowanie głowy w piasek i niedostrzeganie problemów. Naprawiacze edukacji zamiast ją ulepszać, coraz bardziej ją pogrążali, redukując coraz dotkliwiej i tak już ubogie programy licealne. W rezultacie matura stała się egzaminem dla półgłówków. Maturzyści musieli „wstrzelić” się w klucz odpowiedzi. Jeżeli uczeń rozumował poprawnie, ale szedł inną drogą, nie dostawał zaliczenia. Lista lektur z języka polskiego została tak okrojona, że skutecznie można było oduczyć się czytać. Na maturze rozprawkę pisano, opierając się na fragmencie utworu, który wydrukowany leżał przed uczniem. Znajomość całego utworu nikomu nie była potrzebna.
Głoszono wszem i wobec, że szkołę opartą na wkuwaniu pamięciowym zastąpiono edukacją opartą na myśleniu. Jest to podstawowy błąd logiczny. Jeżeli się czegoś nie pamięta, jak można analizować problem? Licealny nauczyciel języka polskiego powinien głównie zapoznać młodzież z literaturą polską i sprawić, aby ta wiedza utrwaliła się na lata. Ale jeżeli będziemy dążyli do tego, aby nikt niczego nie pamiętał, wytworzy się taka sytuacja, jak w polskim wymiarze sprawiedliwości. W razie jakiejś afery nikt niczego nie pamięta. To dobra metoda, którą wynosi się już ze szkoły.
Legła w gruzach nauka o języku. Dziwne, że młodzi ludzie tak oporni na naukę polskiej gramatyki, z zacięciem wkuwają zasady budowy i funkcjonowania języka angielskiego, niemieckiego. Uważają, że mówić po polsku każdy z nas potrafi. Nieważne jak, byle by się można było porozumieć.
A co się stało z polską ortografią…? W jakim jest stanie, wystarczy prześledzić wpisy internetowe. Włos się jeży na głowie.
Wieloletni, znakomity polonista licealny opowiadał mi, że zaproszony przez niego na lekcję gość będący wykładowcą wyższej uczelni, nie mógł wyjść z podziwu, że uczniowie znali datę powstania styczniowego, wiedzieli, czy wówczas jeszcze żył Tadeusz Kościuszko. Znali również datę powstania „Dziadów”. Powiedział, że na humanistycznym kierunku, na którym on wykłada, nie było by to możliwe.
A jeszcze roczniki, które kończyły szkołę przed wprowadzeniem tej nieszczęsnej reformy były lepiej przygotowane. Egzamin licealny opierał się na napisaniu rozprawki opartej na lekturze, na pytaniach z gramatyki, ze związków frazeologicznych, których dzisiaj wielu by nie rozszyfrowało.
A to co wyprawiano z redukcją historii wołało o pomstę do nieba. Uczeń kończąc szkołę podstawową, w gimnazjum zaczynał naukę historii znów od starożytności, aby później od początku powtarzać ją w liceum. W konsekwencji nauka historii kończyła się, czy to w gimnazjum czy w liceum, na czasach przed drugą wojną światową. Najnowsza historia była w szkołach nieobecna.
Potworne spustoszenia dokonano w nauczaniu matematyki. Abiturienci liceów nie potrafili poradzić sobie z ułamkami o różnych mianownikach. A taką wiedzę powinni mieć uczniowie pierwszej klasy gimnazjum.
A to tylko niektóre kwiatki polskiej edukacji. Czy trzeba było dłużej jeszcze tkwić w tym nienormalnym systemie. Teraz prezes ZNP Sławomir Broniarz straszy referendum i przygotowuje szkoły do ogólnopolskiego marcowego strajku generalnego w oświacie. Nawołuje do działań nielegalnych. Prawnik z kuratorium Witold Pyzik mówi: „Zgodnie z ustawą o rozwiązywaniu sporów zbiorowych sprzeciw nauczycieli wobec reformy edukacji nie może być przedmiotem strajku”. Ale Broniarz już tak ma, że zawsze musi protestować. Gdy Buzek wprowadzał swoją reformę edukacji, prezes ZNP również gorąco protestował. Broni praw nauczycieli. Mówi, że w wyniku reformy pracę może stracić bardzo wielu nauczycieli. Nie mówi się tylko o tym, że już teraz przed reformą w wyniku niżu demograficznego 45 tys. nauczycieli już zostało zwolnionych. Reforma przewiduje powołanie nowych miejsc pracy dla 5,5 tys. nauczycieli.
Nauczyciele nie mogą być kastą uprzywilejowaną. W wyniku przeróżnych restrukturyzacji pracę traci wielu ludzi.
A w tym wypadku priorytetem powinna być przyszłość w walce z pustogłowiem młodego pokolenia. Trzeba jak najszybciej skończyć produkcję ćwierćinteligentów.