Aż trudno uwierzyć, że Danuty Szaflarskiej nie zobaczymy już ani w teatrze, ani w filmie. Przyzwyczaiła nas do siebie. Była przecież z nami od zawsze. Nie przez przypadek okrzyknięto ją najlepszą aktorka stulecia polskiego kina. Po prostu była znakomita, choć nie epatowała ekspresją, nie brnęła w pretensjonalność i celebryckość dla potrzymania popularności. Nie miała parcia na szkło. Chociaż przyznawała, że aktor zawsze kokietuje, podkreślała, że z tym trzeba się zmagać.
Jeśli się przyjrzeć drodze jej kariery, miała dwa razy w życiu „złote lata”. Zaraz po wojnie, gdy na ekrany weszły „Zakazane piosenki” i ludzie na nich płakali - tak żywe były jeszcze dla wszystkich przeżycia niemieckiej okupacji. I pod koniec życia, kiedy zagrała w stworzonym specjalnie dla niej filmie „Pora umierać”, pokazując kunszt swojej gry aktorskiej. Ale nawet w tym filmie, trudno powiedzieć, że grała. Ona po prostu „była” na ekranie, naturalna, skromna, zwykła. I mądra.
Jak wielkim trzeba być aktorem, by po 90. tce tak zagrać w filmie, by nie można było od wykreowanej postaci - która jest właściwie cały czas sama na ekranie ( no nie, partneruje jej suczka Fila), oderwać wzroku. Szaflarską chłonęło się do utraty tchu. Piło duszkiem.
A przecież nie da się już w tym wieku zagrać seksapilem, pokazać atrakcyjnej golizny, bez czego żaden współczesny film obejść się nie potrafi.
Okazuje się, że można za to atrakcyjnie pokazać piękno, mądrość i godność starości, która – choć spychana w czasach kultu młodości na margines życia- jest naturalnym etapem ludzkiej egzystencji. Jest takim dziś, tylko trochę dalej...
- Zmarła szczęśliwa kobieta, która miała czterysta kapeluszy i do końca życia była uśmiechnięta. Odszedł kwiat, odfrunął szczególny anioł – mówił o Szaflarskiej, partnerujący jej na planie filmu „Jeszcze nie wieczór”, Jan Nowicki. Pewnie tę słabość do kapeluszy wykorzystali twórcy filmu „Żółty szalik”, w którym to Janusz Gajos wręcza na gwiazdkę starej matce granej przez Szaflarską właśnie kapelusz. – Skąd wiesz, że lubię kapelusze? – pyta uradowana.
Była fenomenem na miarę światową. Jeszcze w wieku 101 lat grała w teatrze, znając swoje kwestie na pamięć, czego nie można było powiedzieć o młodszych scenicznych kolegach. Wciąż była ciekawa życia ,chciała się uczyć od młodych. W sumie stworzyła 80 kreacji filmowych i 100 teatralnych. Nagrała też 400 słuchowisk radiowych. Czy to dużo w 80.letniej karierze aktorskiej? Ról mogło być więcej, ale Szaflarska o angaże na siłę nie zabiegała. Przez długie lata od aktorstwa wolała obserwować ludzi i życie, co potem przydawało się do budowania ról. Tak mówi o niej reżyser i dyrektor Teatru Współczesnego w Warszawie Maciej Englert. Ale czy to do końca prawda? Nie sądzę.Nie było filmów dla Szaflarskiej. Grała drugoplanowe role.
Przyznawała przecież, że w peerelowskiej, zwłaszcza tej wczesnej, rzeczywistości, gdy na ekranach w „produkcyjniakach” królowały przodownice pracy, murarki i dojarki, ona ze swoim hollywoodzkim uśmiechem i klasą nie mieściła się w tym emploi. Powiedziała mi, że gdy raz zaangażowano ją do takiego filmu, przebrano w fufajkę, kalosze, a głowę owinięto w zwykłą wiejską chustkę, na jej widok koledzy na planie o mało nie umarli ze śmiechu. Nie nadawała się do takich filmów. Zapamiętano ją z „Zakazanych piosenek” jako piękną kobietę w przedwojennym stylu. Wraz z Jerzym Duszyńskim w końcówce lat 40. tworzyli parę pierwszych powojennych amantów. Trudno ich było sobie wyobrazić jako postacie z ludu, w związku z czym nie otrzymywali propozycji filmowych na miarę ich talentu i aparycji. Został im do grania teatr.
Zaraz po „Zakazanych piosenkach” wielką popularnością cieszył się film „Skarb”, gdzie znów wystąpiła u boku Duszyńskiego. Bilety od „koników” szły jak woda, ale komunistyczna prasa krytykowała Szaflarską niemiłosiernie, zarzucając, że udaje amerykańskie amantki. "Skarb" zjechano straszliwie. "Kto to widział, żeby robić takie głupie filmy, kiedy Polska się odbudowuje" - pisano w recenzjach.
Minęło 40 lat, zanim Szaflarska miała szanse zachwycać filmowymi rolami. Mówiła o sobie, że jest wybrykiem natury. Istotnie, na całym świecie nie ma aktorki, która dochodząc do setki grałaby w dwóch teatrach, a filmowcy by się o nią bili.
Gdy wybuchło Powstanie Warszawskie chciała zostać sanitariuszką AK, ale delegat rządu londyńskiego od spraw kultury się nie zgodził, twierdząc ,że artystów nie posyła się na pierwszą linię frontu. Została łączniczką. Biegała po Warszawie zawiadamiając, gdzie kto ma przyjść i o której. Kule świstały koło głowy, w każdej chwili mogła przyjść śmierć. Przeżyła gehennę okupacji, łapanek, tragedię Powstania. Z malutkim dzieckiem na ręku, starą matką i mężem wybitnym pianistą- cudem przeżyli. Przetrzymali straszliwy głód, wszy i wygnanie z miasta.
Po czterdziestu latach odejścia od Kościoła doświadczyła cudu nawrócenia dzięki ks. Jerzemu Popiełuszce, z którym zetknęła się w stanie wojennym, biorąc udział w patriotycznych recytacjach w kościele św. Stanisława Kostki. Gdy przyznała, że od 40 lat nie była u spowiedzi, usłyszała: - Nie szkodzi. Hurtem łatwiej.
Zawiązała się przyjaźń. Ksiądz Popiełuszko chrzcił jej wnuki i przyjeżdżał na odpoczynek do jej rodzinnych Kosarzysk pod Piwniczną, gdzie miała mały, drewniany domek. Wybierał się na święta Bożego Narodzenia w 1984 roku. Ale w październiku go zamordowali. Na długo przed beatyfikacja mówiła, że dla niej jest osobą świętą. Przyznawała, że ma z ks. Jerzym ciągły kontakt i mówi do niego w myślach. Na przykład prosi o bezpieczny przelot przed startem samolotu. A ponieważ tak się złożyło, że po śmierci ks. Jerzego zaczęła grać i posypały się role, uważała że to prezent od niego i całym sercem dziękowała mu za wstawiennictwo. Mówiła: - trzeba mieć takie szczęście jak ja, by spotkać świętego.
Była też pewna, że podczas bardzo poważnej operacji, jakiej była poddana w stanie zagrożenia życia, dzięki niesamowitym zbiegom okoliczności, które wówczas nastąpiły, to ksiądz Popiełuszko uratował jej życie. - Kiedyś dostałam zawału. Zawieźli mnie do szpitala. Sytuacja z każdą sekundą stawała się coraz groźniejsza. I pamiętam, że kiedy tak leżałam na stole operacyjnym, prawie już martwa, bo dostałam zapaści, naraz zobaczyłam księdza Popiełuszkę. Błagalnie poprosiłam, aby mi pomógł. I oto, jak dowiedziałam się później, na salę wszedł lekarz z innego oddziału, którego w tym momencie w ogóle nie powinno tu być. I podał mi lek, którego szpital nie miał, a on tak. Ten lekarz uratował mi życie, bo potem chirurg mógł spokojnie dokończyć operację. Jak tego lekarza już dużo później pytałam, skąd się wówczas wziął na sali operacyjnej, nie potrafił odpowiedzieć. Bo nikt go nie wołał... A ja wiem, że to ksiądz Popiełuszko sprowadził go na pomoc, żeby uratować mi życie – powiedziała z przekonaniem Szaflarska dziennikarkom z miesięcznika „Nad Popradem.
Kochała życie. Bardzo go była ciekawa”. Nie wyobrażała sobie emerytury. Mówiła: „Jeśli skończę grać, to pewnie długo nie pożyję.” I tak się stało. Przerwała granie w listopadzie ubiegłego roku i- chociaż z wystawieniem sztuki czekano aż wyzdrowieje - zmarła kilka miesięcy później.
Warszawa pożegnała Skarb, jak ją nazywał Duszyński w filmie pod tym samy tytułem. Szaflarska była skarbem polskiej kinematografii.
Alicja Dołowska