Szerzenie wzroku nienawiści
W utarczkach polityków słowa mają dużą moc; każda ze stron sporów doskonale o tym wie. Prześwietla się więc na rozliczne sposoby, nie pomijając kropek i przecinków, wszystko co pada z ust przeciwnika albo - mówiąc precyzyjniej - wroga. Jeśli bowiem przeciwnik to ktoś, z kim można się spierać a nawet poniekąd go szanować, wróg nie jest delikatności godzien. Trzeba go szkalować, tępić, niszczyć! Czasem jednak ów wróg trzyma gębę na kłódkę i nie mówi nic. Co wtedy? Jak żyć bez rozrywania na znaczeniowe strzępki każdego wypowiedzianego przezeń zdania, jeśli delikwent uparł się milczeć?
Na rozwiązanie wpadł pewien dziennikarz prawicowej telewizji. Otóż przed paru dniami w lekko prześmiewczym programie publicystycznym, odnosząc się do kolejnych wygibasów opozycji wszędzie węszącej Samo Zło, użył on sformułowania „szerzenie wzroku nienawiści”. Tak, to jest to! Wyjście z klinczu, w jaki wpędza opozycyjnych „śledczych” wróg, który akurat milczy. A milczy nie bez przyczyny; jest po cichu zajęty „niszczeniem Polski”. Lecz i na to małosłowie znajdzie się rada. Trzeba ich obserwować! Najlepiej na korytarzach Sejmu lub w sali obrad, gdzie nie da się skryć oblicza za rozłożoną gazetą. Czujnie wpatrzyć się w ich mimikę, poprzedzając to np. prowokacyjnym ukłonem. I uchwycić ten ich wzrok pełen zła, nienawiści. A potem ogłosić wszem i wobec o kolejnym ekscesie szerzenia nienawiści przez oszalałych dyletantów władzy.
Przyznam, obraz ten przypadł mi do gustu. A kiedy jeszcze złapałam w sieci żartobliwą wypowiedź jakiegoś internauty, komentującego korzystny dla rządu sondaż jako „szerzenie wyników nienawiści” – mój apetyt na językowe wariacje i anomalie został niemal zaspokojony.
Żarty żartami – a problem nadużywania lub znaczeniowego przekształcania słów istnieje i nie jest, jakby się zdawało, tak błahy. O sile słowa doskonale wiedzą różnej maści macherzy, przymierzający się do manipulowania opinią publiczną kraju. Część z nich kieruje się, niestety, goebbelsowską zasadą, iż kłamstwo wielokroć powtarzane staje się prawdą. Jednak do tego, ażeby owe kłamstwo szerzyć w interesie określonej idei, trzeba mieć stosowne instrumenty. Media. Za ich pośrednictwem wszelkie słowa wchodzą w „durny lud” jak nóż w masło. Jeśli więc kogoś dziwi skąd takie oburzenie na fakt, iż nasz rodzimy rynek medialny opanowały obce państwa, niech chociaż przez moment pomyśli, w czym rzecz. Dodam dla pamięci, że aktualnie ponad 80 proc. takiej choćby prasy na polskim rynku ma zagraniczne pochodzenie właścicielskie. Prym wiodą koncerny niemieckie, szwajcarskie, francuskie. Sytuacja kuriozalna, nie do pomyślenia gdzie indziej. W tym względzie plasujemy się na niechlubnym pierwszym miejscu w Europie a może i na świecie. I co przeszkodzi w takim układzie manipulować naszymi poglądami na różne kwestie? Nic.
Ostatnio dziwną metamorfozę przechodzi słowo „może”, „możecie”. Słyszeliśmy otóż nie od dziś, że Polska „może”, wy Polacy „możecie” przystąpić do strefy euro. W podtekście: szanujemy, żeście suwerenni i od was to będzie zależeć. Ale oto od tygodni „możecie” zostało zastąpione „musi”, „musicie”. Jakiż prosty zabieg! Wyraz podobny, tyle że wycięto zeń „oże”, zastępując je „usi”. M-oże-cie? M-usi–cie! Ma nas więc doprowadzić do gospodarczej sromoty (vide: Grecja) jakiś trzyliterowy stworek? Pamiętając, że w polityce nic nie dzieje się bez przyczyny - bądźmy czujni. Wolność łatwo utracić.
Zuzanna Śliwa
Źródło: prawy.pl