Gdyby moja skromność nie była znana na całym świecie, to na pewno powtórzyłbym za panem Zagłobą: „Mości Panowie, proroctwa mnie wspierają!” Otóż po spektakularnej kompromitacji niezawisłego – bo jakże by inaczej? - Sądu Najwyższego, który w zamian za zawetowanie przez prezydenta ustawy o Sądzie Najwyższym, poszedł mu na rękę i „zawiesił” postępowanie w sprawie pana Mariusza Kamińskiego, chociaż zaledwie kilka miesięcy wcześniej pryncypialnie zadekretował, że ułaskawienie pana Kamińskiego przez pana prezydenta przed uprawomocnieniem się wyroku narusza konstytucję i kodeks postępowania karnego – po tej spektakularnej kompromitacji, kiedy to SN pokazał, nie tylko, że jest przekupny, ale nawet – za jaką cenę – niemiecka BND musiała dojść do wniosku, że do walki o praworządność trudniej będzie poderwać nie tyle może folksdojczów i konfidentów – bo ci, za pieniądze, wykonają każde zadanie – ale pożytecznych idiotów, czyli tak zwane „masy”, co to myślą, że z tą „walką o praworządność” to wszystko naprawdę.
Zwróćmy bowiem uwagę, że zgodnie z miesięcznym terminem, jaki polskiemu rządowi wyznaczył niemiecki owczarek Franciszek Timmermans, pan prezydent Duda musi w ekspresowym tempie przedstawić Sejmowi własne projekty ustaw, w miejsce tych zawetowanych. Jeśli nawet je przygotuje, to mamy dwie możliwości; albo nie będą się istotnie różniły od projektów zawetowanych – ale w takim razie w jakim celu pan prezydent je wetował? - albo będą różnić się od nich istotnie – a w takim razie powstaje pytanie – kto mu w Sejmie te ustawy uchwali? Bo jeżeli będą się różnić w sposób istotny, no to nie zostaną uchwalone – a w rezultacie Krajowa Rada Sądownictwa no i niezawisły Sąd Najwyższy zyska kilka miesięcy spokoju. Ciekawe, że dla tych kilku miesięcy niezawisły Sąd Najwyższy porzucił wszelkie pozory i zdecydował się na skompromitowanie się na oczach całej Polski. Czyżby niezawiśli sędziowie już wiedzieli coś, czego my jeszcze nie wiemy – że mianowicie kto wytrwa tych kilka miesięcy, obudzi się już w całek innej Polsce?
Tego wykluczyć nie można zwłaszcza, że pan prezes Kaczyński, być może widząc spadek zainteresowania nawet wśród najwierniejszych wyznawców „dochodzeniem do prawdy” w sprawie katastrofy smoleńskiej, zdecydował się na kolejny samograj, zdolny rozhuśtać opinię publiczną, mianowicie na „dążenie” do uzyskania od Niemiec reparacji wojennych. Wszystko, a konkretnie – odpalenie fajerwerku w mediach, najwyraźniej bez uprzedniego rozeznania sprawy na gruncie prawno-traktatowym – bo opowieści, jakoby polskie stanowisko z 1953 roku o zrzeczeniu się roszczeń wobec Niemiec w niczym Polski nie wiązało, bo to byli przebierańcy, sowieccy okupanci, a nie prawdziwi Polacy – można snuć u cioci na imieninach, a i to już w dobrym chmielu – wszystko to pokazuje, że to kolejny pomysł nie na żadne „reparacje”, tylko na utrzymanie wyznawców pana prezesa Kaczyńskiego w przekonaniu, że chociaż razem z bratem stręczyli Polakom Anschluss, w następstwie którego Polska siedzi po uszy w niemieckiej kieszeni i nie wiadomo, czy może jeszcze groźnie kiwać palcem w bucie – to jednak pan prezes nadal pozostaje płomiennym dzierżawcą monopolu na patriotyzm – na tej samej zasadzie, na jakiej „czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty”. Jak ktoś jest patriotą, to jest – nawet gdyby w życiu postępował dokładnie tak samo, jak przedstawiciel obozu zdrady i zaprzaństwa – a przecież w sprawie Anschlussu i traktatu lizbońskiego PiS zachował się tak samo jak Platforma, SLD i PSL – które tworzą obóz zdrady i zaprzaństwa. Ciekawe, ze kiedy tylko odpalono ten fajerwerk z „reparacjami”, obóz zdrady i zaprzaństwa zaczął ćwierkać z tego samego klucza, co obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm. Najwyraźniej wyciągnęli wnioski z programu „500 plus” i teraz nie pozwolą PiS-owi przelicytować się w płomiennym patriotyzmie.
Jestem pewien, że dla wyznawców pana prezesa Kaczyńskiego będzie to dodatkowy listek do wieńca sławy – że oto trącił strunę interesu narodowego, wobec którego zgina się, niczym dziób pingwina, wszelkie kolano – nawet kolana reprezentantów obozu zdrady i zaprzaństwa. A że z „reparacji” nic nie wyjdzie, to właśnie o to chodzi; „nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go!” - a „dążenie” do uzyskania od Niemiec reparacji może trwać nawet dłużej i obfitować w bardziej dramatyczne momenty, niż „dochodzenie do prawdy” w sprawie katastrofy smoleńskiej. Skoro Polskie Stronnictwo Ludowe już ponad 100 lat jedzie na patencie, że „najcięższa jest dola chłopa”, to co to komu szkodzi, że przez najbliższe 20 lat PiS pojedzie na „dążeniu” do uzyskania reparacji?
Skoro jednak kontynuacja kombinacji operacyjnej, która zmierza do przesilenia politycznego w Polsce, by w jego następstwie na pozycji lidera tubylczej politycznej sceny obsadzić ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego, pod hasłem obrony praworządności w świetle ostentacyjnej kompromitacji Sądu Najwyższego mogłaby okazać się ryzykowna, BND, a za nią – stare kiejkuty, no i oczywiście – kolaborujące na tym etapie dziejowym z Niemcami tutejsze lobby żydowskie – postanowiło do głównego rzutu natarcia rzucić „kobiety”. Tak właśnie przypuszczałem i dlatego, gdyby moja skromność nie była znana na całym świecie, to za panem Zagłobą powiedziałbym, że „proroctwa mnie wspierają”.
Oto powstał Obywatelski Komitet Ustawodawczy „Ratujmy Kobiety 2017”, który będzie forsował projekt ostatecznego rozwiązania „praw reprodukcyjnych”. Z jakąkolwiek „reprodukcją”, nawet tą prostą, projekt ten nie ma oczywiście nic wspólnego, bo chodzi tutaj o umożliwienie kobietom, którym, w następstwie jakiegoś flirtu przelotnego, przytrafił się casus pascudeus w postaci „płodu”, który trzeba będzie „usunąć” do zlewu. Zatem – legalna aborcja do 12 tygodnia, przywrócenie pigułki „dzień po”, no i zrobienie porządku ze złowrogą „klauzulą sumienia”. Wszystko, ma się rozumieć, na koszt „państwa”, no bo jeszcze tego by brakowało, żeby egzekwować te wszystkie koszty od uczestników flirtu przelotnego, kiedy w większości przypadków nie są oni znani sobie nawzajem nie tylko z imienia i nazwiska, ale nawet – z pseudonimu artystycznego. Twarzą tego przedsięwzięcia została pani Anna Karaszewska, która – sądząc z życiorysu – najlepszy okres reprodukcyjny raczej ma już za sobą, ale to nic nie szkodzi, bo – jak powiada przysłowie – w starym piecu diabeł pali, więc tylko patrzeć, jak 1 września, o godzinie 4:45, pani Karaszewska z sojusznikami, między innymi panem Czarzastym z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Wprawdzie i pan Czarzasty też nie jest już młody, ale jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści, więc jak dobrze pójdzie do mogą nawet powiększyć szeregi bojowników słusznej sprawy.
Stanisław Michalkiewicz