Ostatnie nawałnice, które przeszły nad Polską stały się okazją do analizy tej sytuacji w kilku obszarach. Mnie do refleksji natchnął aspekt związany z zaangażowaniem i wykorzystaniem Wojska Polskiego do usuwania skutków nawałnicy.
Z przekazu medialnego dowiedziałem się, że wojsko podobnie jak same władze, zadziałały zbyt późno i nie było w ich działaniach widać entuzjazmu. Przysłowiowej oliwy do ognia dolał zresztą sam minister Macierewicz, sugerując żołnierzom żeby niepotrzebnie nie ryzykowali podczas akcji niesienia pomocy poszkodowanym.
Poszkodowani również i ze strony samego wojska odczuli planowe ograniczanie niesienia im pomocy, co siłą rzeczy związane musiało być z nieadekwatnymi względem realnych potrzeb decyzjami finansowymi.
Okazało się jednak, że pieniądze na powitanie wojsk amerykańskich w każdej miejscowości przez którą przejeżdżali były, podobnie jak raczenie mieszkańców darmową grochówką na cześć Yankesów. Ten wydatek bowiem okazał się potrzebny i słuszny, natomiast pieniądze na usuwanie skutków kataklizmu uznano za zbędny!
W okresie PRLu wojsko było przesadnie eksploatowane na potrzeby cywilne. O ile można zrozumieć jeszcze udział żołnierzy w budowie słynnej "Gierkówki", o tyle angażowanie ich do wykopków kartofli, czy buraków było, mówiąc kolokwialnie, przegięciem.
Po roku 1989 zmiany zaczęły iść powoli w drugą stronę. Pierwsze niepokojące symptomy dały się zauważyć na przykład w trakcie powodzi stulecia w 1997 roku, kiedy to wojsko, tłumacząc się brakami finansowymi. ograniczało loty śmigłowców nad terenem objętym powodzią, jednocześnie jednak prowadziło w tym samym czasie ćwiczenia na innym terenie. Gdy w moich rodzinnych stronach nad swoją głową obserwowałem latające i ćwiczące śmigłowce 25 Brygady Kawalerii Powietrznej z Tomaszowa Mazowieckiego, zadałem sobie pytanie: Czemu te śmigłowce latają na "pusto", podczas gdy w tym samym czasie ich pomoc na Dolnym Śląsku była naprawdę bezcenna?
Był to jeszcze okres powszechnego poboru, a więc czas kiedy ludzie, chcąc czy nie chcąc, zostawali żołnierzami.
Młodzi chłopcy szli do armii może i niejednokrotnie wbrew swojej woli, czy jakimś swoim osobistym planom, ale w gruncie rzeczy zdawali sobie sprawę, że tak jak ich ojcowie i dziadkowie po prostu służą Ojczyźnie. Morale żołnierskie jednak mocno się zmieniło od tamtego czasu. Uzawodowienie armii znacznie pogorszyło klimat w mentalności młodych ludzi.
Profesjonalizacja, która w niektórych obszarach rozwoju sił zbrojnych jest słuszna i potrzebna, przyniosła ze sobą jednak również i negatywne zjawiska. Ludzie, którzy zostają żołnierzami, nie traktują swojego zajęcia jako służby Ojczyźnie i rodakom lecz jako typowe rzemiosło, jakby to było coś zupełnie przeciętnego. Misyjność służby wojskowej uległa degradacji mentalnej.
W efekcie żołnierze przychodzą do pracy po cywilnemu, zakładają mundur na 8 godzin, po czym go zdejmują i wracają do domu. Bywają też tacy, którzy jeśli tylko mają możliwość, to nawet w trakcie tych ośmiu godzin starają się go nie nosić. Zamiast dumy z jego noszenia staje się on ubraniem roboczym takim samym jak fartuch czy kombinezon. Ludzie Ci uważają, że mają płacone za swoją gotowość do wykonywania działań bojowych, dlatego mało empatycznie podchodzą do działań, w których ktoś każe im się angażować, jak na przykład w usuwanie skutków klęsk żywiołowych typu powódź, nawałnica czy pożar.
Kilka miesięcy temu miesięcznik
Moja Rodzina opublikował mój artykuł poświęcony Wojskom Obrony Terytorialnej, w którym argumentowałem, iż rzeczywistym, pierwszoplanowym zadaniem tych wojsk powinno być doskonałe przygotowanie i wyposażenie ich w sprzęt przydatny właśnie do działań niwelujących skutki klęsk żywiołowych. Tymczasem Wojsko Obrony Terytorialnej przygotowuje się do wojny z Rosją.
Amerykańska Gwardia Narodowa, do której z taką lubością odnosi się aktualne szefostwo naszego MONu, doskonale sprawdza się w działaniach związanych z zabezpieczeniem i usuwaniem skutków klęsk żywiołowych. Tymczasem u nas nie ma kompletnie żadnego planu organizacji ani Wojsk Obrony Narodowej, ani pozostałych rodzajów sił zbrojnych na wypadek takich kataklizmów. Czytałem ostatnio informację na temat planowanych zakupów specjalnych samochodów wojskowych. Jednym z warunków, które będzie musiał spełnić potencjalny producent tych aut jest nie tylko wyposażenie ich w elementy niezbędne do prowadzenia działań zbrojnych, ale również umożliwiających wykorzystanie ich na potrzeby cywilne.
Każdy radiowóz czeskiej policji ma na drzwiach napis:
Pomáhat a chránit. Chciałoby się więc, idąc tym torem myślenia, aby mottem przewodnim naszej obrony terytorialnej było hasło:
pomagać i bronić. Żołnierz bez względu na to czy jest ochotnikiem, czy żołnierzem zawodowym, powinien być wychowywany w duchu sprawowania pewnego rodzaju misji i służby własnemu narodowi. Ponadto armia zawodowa stała się armią zbiurokratyzowaną, w której każda, nawet najmniejsza pierdoła, wymaga decyzji zaakceptowanej przez wszystkie szczeble dowodzenia. W efekcie tego wszystkiego, procedury wdrożenia działań trwają, zamiast kilku godzin, kilka dni. Dowódców niższego szczebla nie uczy się zaradności i wychodzenia z inicjatywą, a jedynie ślepego wykonywania rozkazów, które płyną z góry. Gdyby dowódcy, którzy podczas takich akcji wykazali się podjęciem błyskawicznych działań na rzecz pomocy poszkodowanym, byliby odpowiednio wyróżniani i nagradzani, a inni szliby w ich ślady. Mielibyśmy wojsko, które pomaga i broni a nie armię biurokratów i wyrobników bez empatii. Żeby było jasne, na szczęście również w wojsku są ludzie, którzy trafiają tam z powołania, szkoda tylko, że jest ich tak mało.
Arkadiusz Miksa