Kolejny raz zabrakło porozumienia ministra zdrowia Konstantego Radziwiłła z rezydentami, czyli młodymi lekarzami robiącymi specjalizację. Po dziwnym, rotacyjnym strajku głodowym, który wielu Polaków odebrało jako głodówkę pozorną, ta forma protestu nie przyniosła oczekiwanych przez rezydentów rezultatów.
Wprawdzie wywalczyli podwyżki, ale nie tak wysokie, jakich oczekiwali, a realizacja ich postulatu wyłożenia przez budżet państwa na ochronę zdrowia 6 proc. Produktu Krajowego Brutto przewidziana została w niedawno przyjętej w Sejmie ustawie dopiero na rok 2025, z kroczącym wzrostem nakładów na zdrowie w latach poprzedzających tę datę. Jednak rezydenci nie chcą tak długo czekać, domagają się dosypania ogromnych pieniędzy do systemu i ich kieszeni już dziś. Oczywiście dla dobra pacjenta… .
Chociaż akurat o dobru pacjenta i zmianach systemowych podczas piątkowych rozmów nie chcieli rozmawiać, bo jak oświadczył uczestniczący w spotkaniu szef Gabinetu Politycznego Prezesa Rady Ministrów Marek Suski "Lekarze postawili jeden warunek: załatwimy sprawę pieniędzy, to będziemy rozmawiać o poprawie sytuacji w służbie zdrowia". Potwierdził to minister Radziwiłł „"Rezydenci nie chcieli rozmawiać o innych propozycjach niż pieniądze”.
Młodzi lekarze będący w trakcie specjalizacji, finansowanej z budżetu państwa, buntowali się, że za mało zarabiają także przez lata rządów PO-PSL, ale podjęcie akcji czynnej nawet nie przyszło im do głowy. Chociaż ich środowisko było bardzo rozżalone równie wtedy, gdy resortem zdrowia kierowała Ewa Kopacz i Bartosz Arłukowicz. Ale choć od stycznia od obecnego rządu otrzymali podwyżki od 500 do 1700 zł – w zależności od specjalizacji, a część lekarzy miała dostać kolejną propozycję podwyżek, rozmowy utknęły.
Dla pacjentów sytuacja staje się dramatyczna, bo jako kolejną formę protestu rezydenci wybrali wypowiedzenie klauzuli opt-out, co oznacza odmowę świadczenia pracy ponad etatowe 48 godzin tygodniowo. Ministerstwo Zdrowia szacuje, że w ten sposób protestuje 3,5 tys. lekarzy na ok. 80 tys. Medycy podają, że zbuntowało się już 5 tys. medyków. Rezygnują z dyżurów w szpitalach, co przy ogólnym braku lekarzy w Polsce grozi zapaścią opieki medycznej. Aby nie stracić finansowo, zamiast dyżurów podejmują dodatkową, lepiej płatną pracę w prywatnych przychodniach i klinikach.
Smutne, że postulat polepszenia jakości kształcenia specjalistycznego, który bardzo wyraźnie postawili podczas głodówki, nagle „wyparował”. Trudno przez to uwierzyć, że dobro pacjenta rzeczywiście leży im na sercu. Niewiarygodny jest argument, że to dla dobra pacjenta nie świadczą dyżurów, bo chcą być dla nich wypoczęci. Wygląda na to, że bieganie do dodatkowej pracy u prywatnych pracodawców ich nie męczy. Wszystko to nie trzyma się kupy.
Jak nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. A z nimi na ochronę zdrowia zawsze było krucho. Odkąd w 1999 roku zaczęła się reforma systemu opieki zdrowotnej Jerzego Buzka, mająca naprawić PRL-wski model służby zdrowia, hasłem „dobra pacjenta” szafują wszystkie rządy. A ludzie dają się na to nabierać, bo szczerze mówiąc nie mają innego wyjścia. A to tylko oko do wyborców, bo rząd i tak – parafrazując wypowiedź Urbana - się wyleczy. Przecież sfery rządowe, parlamentarzyści i inne "vipy" razem z dziećmi i całą rodziną leczą się bez kolejek w klinikach rządowych, które nadal istnieją, choć zgubiły tę umowną nazwę , stając się ogólnodostępnymi, wysokospecjalistycznymi szpitalami.
Żadne próby reformowania systemu dotąd się nie powiodły. Dokładano tylko pieniędzy i wciąż było mało, bo pan Balcerowicz - wicepremier w rządzie Buzka, trzymający jako minister finansów kasę, zamiast na oczekiwane wtedy przez Akcję Wyborczą Solidarność 6 proc. PKB zgodził się na 3 z kawałkiem. Z postulowanej przez NSZZ Solidarność 11 procentowej (przez AWS 10 proc.) składki zdrowotnej odliczanej od podatku, zgodził się na 7 proc. i ukatrupił reformę na starcie. Dziś odprowadzamy już z podatków 7,75 proc. składki, ale różnicę do 9 procentowego, obowiązującego jej poziomu dopłacamy ekstra z własnej kieszeni.
Jak to jest tą sprawiedliwością wypisaną w nazwie partii PiS na sztandarach? Pieniędzy na ochronę zdrowia brakuje, przez co mnożą się konflikty, a Prawica Razem powołując się nagle na zapis Konstytucji RP o równym dostępie obywateli do opieki zdrowotnej, zwalnia z obowiązku uiszczania składki nierobów i cwaniaków pracujących na czarno, tym samym robiąc frajerów z tych, którzy ją płacą, pomniejszając swoje dochody z pracy i emerytur o 9 proc. Pozorowani bezrobotni, którzy do urzędów pracy zgłaszali się wyłącznie po papier o prawie do ubezpieczenia zdrowotnego, by mieć dostęp do lekarza, dzisiaj nie muszą nawet tego robić, bo frajerzy za nich płacą.
Czy zajęci sobą parlamentarzyści, którzy to przeforsowali, liczne gremia konsultacyjne w postaci niezliczonych komisji dialogu społecznego pomyśleli o tej paranoi, czy też jej nie zauważyli?
PiS obejmował władzę tak naprawdę bez szczegółowo przygotowanego programu naprawy systemu ochrony zdrowia. Rzucił hasło finansowania z budżetu państwa i likwidacji Narodowego Funduszu Zdrowia. Przy obecnych nakładach na zdrowie, mimo że ich wielkość rośnie, naprawa się nie uda.
Do mizerii finansowej doszedł jeszcze jeden, i to najpoważniejszy problem- brak lekarzy i pielęgniarek. O ściąganiu ich zza wschodniej granicy pomyślano za późno, gdy dziura kadrowa zaczęła zagrażać bezpieczeństwu pacjentów. Wymiana Radziwiłła na innego ministra nie pomoże. Paweł Kukiz proponuje okrągły stół w sprawie ochrony zdrowia ponad partyjnymi podziałami. Inicjatywa cenna, tyle że nierealna. Przez cały okres ustrojowej transformacji zdrowie ZAWSZE było polityczne. Można było na tym zbijać polityczny kapitał. I to się nie zmieni