Pożegnaliśmy dzisiaj wybitnego reżysera filmów dokumentalnych i fabularnych. Postać niezwykłą, wcielającą w życie wartości zawarte w przesłaniu Herberta z „Pana Cogito”, że jako ocalony musi dać świadectwo. Traktował to jako imperatyw kategoryczny. W wywiadzie w 2012 roku powiedział, że niczego tak naprawdę nie potrzebuje do życia, poza prawem do życia w prawdzie. Taki był.
Dla mnie rozmowa z Antonim Krauze o tym, dlaczego chce kręcić „Smoleńsk”, gdy nie wyjaśniono jeszcze przyczyn katastrofy, w sytuacji antysmoleńskiej histerii i plucia na ofiary podniebnej tragedii, była ważnym doświadczeniem nie tylko dziennikarskim, ale też czysto ludzkim. Krauze zdecydował się na film w trudnym czasie, gdy doszło do pomieszania prawdy i kłamstw, szczucia na siebie Polaków i lansowania postaw pogardy dla tych, którzy usiłują wyjaśnić przyczyny tego najtragiczniejszego po II wojnie światowej dla Polski wydarzenia.
Gdy jedni mówili - trzeba poczekać na ostateczne ustalenia, on twierdził - nie trzeba. Uważał nawet, że przystępuje do realizacji filmu zbyt późno. Zapytałam co nim powodowało, że podjął taką decyzję już dwa lata po katastrofie.
Odpowiedział: - Oburzenie na kłamstwo i bezprawie, które zaistniały w naszym życiu publicznym. Ta ilość kłamstw, która towarzyszy katastrofie samolotu z Prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej na pokładzie, da się porównać tylko z kłamstwem towarzyszącym zbrodni katyńskiej. Wyobrażam sobie ten film jako próbę dojścia do prawdy, przebicia się przez niezliczone warstwy kłamstwa, które pojawiło się tuż po katastrofie, kiedy jeszcze niczego nie byliśmy pewni i nie wiedzieliśmy, dlaczego do niej doszło, ani kto jest winien. Na dodatek ci, którzy wykreowali ten świat nieprawdy, z niczego się nie wycofują, nie czują się winni, za nic nie przepraszają.
A kiedy po niecałym roku to kłamstwo jeszcze rozlało się po świecie w raporcie Anodiny, który został przyjęty za prawdę również w krajach ościennych – właściwie wszędzie, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi w krajach sojuszniczych, które wydawałoby się, że chcą tak jak Polacy znać prawdę, poszukiwać jej, próbować coś wyjaśnić – wszystko zostało właściwie…przywalone. I mimo że od katastrofy minęły ponad dwa lata, nic nie zapowiada, żeby coś się w tej sprawie zmieniło.
Wiem, że film, który chce zrealizować z pomocą ludzi podobnie jak ja oburzonych, pragnących zbliżenia do prawdy - bo nic nie wiemy na pewno – nie załatwi jakichś spraw w przestrzeni publicznej, ale może okaże się pomocny tym, którym zależy -a mnie na pewno- żeby ta sprawa nie utknęła, Ne ugrzęzła, nie została zepchnięta w niebyt.
Krauze, kompozytor Michał Lorentz (którego soundtrack z filmu „Różyczka” towarzyszył nam w przekazie telewizyjnym przyjazdu do Polski trumien smoleńskich ofiar) oraz dziennikarz, producent Maciej Pawlicki i dwie inne osoby porwali się na zrobienie filmu o tamtych dniach. Bez pieniędzy, bo ówczesny Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, który hojną ręką sfinansował „Pokłosie” Agnieszki Holland, nie zamierzał dopłacić do produkcji „Smoleńska” nawet złotówki. Dlatego szybko utworzono fundację i zaczęto zbiórkę.
Pierwsza konferencja prasowa Fundacji „Smoleńsk 2010”, powołanej w celu zebrania środków, odbywała się w cieniu tragedii Remigiusza Musia, nawigatora jaka 40, który był jednym z najważniejszych świadków smoleńskiego śledztwa. To on i kpt. Artur Wosztył powiedzieli, że słyszeli w powietrzu dwa wybuchy na pokładzie prezydenckiego samolotu, kiedy ten zbliżał się do lotniska. I widzieli jaka płonie. Muś potem odwołał zeznania i się powiesił. Czy Musiowi „zrobiono” samobójstwo, czy nie wytrzymał presji, bo grożono jego rodzinie, nigdy się nie dowiemy. - Katastrofa smoleńska skrywa mroczną tajemnicę.
Niemal każdego dnia pokazuje jednak swoje oblicze we wciąż nowych dowodach. Dojdziemy prawdy, mimo że nazywa się nas pogardliwie smoleńską sektą i próbuje zastraszyć – zapewniał Antoni Krauze.
Chciał pokazać jak wtedy zachowała się Polska, traumę narodu, ból rodzin związany nie tylko ze stratą, ale i szkalowaniem ich bliskich, ale też nakręcanie skali nienawiści do „Kaczora” i tych co zginęli z nim w Smoleńsku. Obraz rozdartej sporami politycznymi nawet w obliczu tej tragedii, poranionej i dramatycznie podzielonej Polski, w którym odbijały się jak w zwierciadle: upodlenie jednych i postawa godności - drugich.
Jak w tym dokumencie, gdzie pokazano pod Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu ziejących nienawiścią, oddających mocz na płonące znicze i broniących krzyża, trwających w modlitwie ludzi. Kto w tym czasie chodził pod Pałac Prezydencki był świadkiem nieprawdopodobnych scen, które wcześniej były nie do wyobrażenia.
Realizacja filmu była drogą przez mękę. Pieniądze na konto kapały nieregularnie, zdjęcia trzeba było przerywać Reżyserowi odmówiono dostępu do bliźniaczego tupolewa nr 102, choć samolot bezużytecznie stał w Mińsku Mazowieckim. Krauze zakładał, że tam właśnie zostaną nakręcone zdjęcia, rozpisał sceny pod te właśnie wnętrza, ale po odmowie trzeba było wybudować scenografię ze sklejki.
Zdjęcia kończono, gdy prezydentem był już Andrzej Duda. Za prezydentury Bronisława Komorowskiego robienie dokrętek na Krakowskim Przedmieściu w sąsiedztwie Pałacu Prezydenckiego było niemożliwe, bo prezydencka kancelaria się na to nie zgadzała, mimo zgody władz miasta. A chodziło tylko o możliwość pracy przed Pałacem, na ulicy.
Udziału w filmie odmówili aktorzy, z którymi przed „Smoleńskiem” pracował i na których liczył. Odmówił nawet zaprzyjaźniony Marian Opania, choć debiutowi w filmie Krauzego „Palec boży” zawdzięcza karierę. Wycofywali się scenarzyści. Zmieniał scenariusz. Ekipa, która pełna zapału przystępowała do realizacji „Smoleńska” – topniała. W końcowym stadium Krauze miał już coraz mniej do powiedzenia, choć po zakończeniu filmu powiedział, że za całość bierze na siebie odpowiedzialność.
Na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych „Smoleńsk” był pokazywany poza konkursem. Nie podlegał ocenie. Jednak filmowe elity nie darowałyby sobie, żeby filmowi nie dokopać i nie przypodobać się PO. Środowisko filmowe przyznaje również „Węże” za najgorsze filmy . Na Wężach 2017 „Smoleńsk” dostał aż 7 „antynagród” i został okrzyknięty najgorszym polskim filmem roku. Dostał „Węża” za najgorszy scenariusz, najgorszą reżyserię, aktorkę, duet i Żenujący Film na Ważny temat. A w kategorii Najbardziej Żenującą Scena uznano Azjatów protestujących pod Wawelem, choć opłacani za pieniądze opozycji Azjaci… naprawdę w tym proteście uczestniczyli.
Antoni Krauze przypłacił realizację „Smoleńska” zdrowiem. Kłody rzucane pod nogi pokonałyby nawet giganta. Wcześniej zapowiedział, że będzie to jego ostatni film. Ale tak samo mówił po filmie „Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł”, który zbierał laury. Teraz okazuje się, że myślał jeszcze o nakręceniu filmu o św. Andrzeju Boboli.
Już go nie zrobi. A co do „Smoleńska”, to wierzył, że w końcu prawda o tej tragedii wyjdzie na jaw i zwycięży. By przekonać o tym dziennikarzy zacytował na konferencji fragment „Biblii” :
„Nie masz nic ukrytego, co by nie miało być ujawnione, ani też tajemnego, o czym by się dowiedzieć nie miano.Albowiem co mówiliście w mroku, w świetle powiedziane będzie, i coście do ucha szeptali w komnacie, na dachach ogłoszone będzie” (por. Łk 12, 2-3). Niech te słowa z Ewangelii według św. Łukasza będą dla nas pociechą i nadzieją. Pan Antoni by tak chciał.
fot. Dominik Różański