Po hucpie marcowej

0
0
0
/

Rocznica wydarzeń marcowych z 1968 roku, jak było do przewidzenia, stała się dla środowisk żydowskich dogodnym pretekstem do ataku na Polskę. Jest to już drugi akt spektaklu nienawiści odgrywanego nie tylko na scenie krajowej, ale także na forum międzynarodowym. Pierwszym aktem była 73. rocznica wyzwolenia Auschwitz, wykorzystana przez ambasador Izraela Annę Azari do rozpętania wściekłej nagonki na Polskę za nowelizację ustawy o IPN, która miała się przyczynić do skuteczniejszej walki z oszczercami przypisującymi Polakom współudział w holokauście. Nie są to zapewne ostatnie paroksyzmy obsesyjnej nienawiści do polskości, bowiem niedługo będą kolejne rocznice, w kwietniu powstania w getcie warszawskim, a w lipcu pogromów w Kielcach i Jedwabnem, które stworzą okazję do przypisania nam odpowiedzialności za zbrodnie komunistyczne i niemieckie. W tym kontekście należy zwrócić uwagę na bezwzględne wykorzystywanie przez środowiska żydowskie fałszywie skonstruowanej narracji historycznej, opierającej się nierzadko na kłamstwach, niedomówieniach i najpodlejszych oszczerstwach, która służy do poniżania naszego kraju w oczach światowej opinii publicznej. Zasadniczy szkielet nakreślonego w ten sposób scenariusza stanowi kalendarz rocznicowy związany z martyrologią żydowską, według którego odbywają się od wielu lat szeroko zakrojone obchody. Imprezy te nie służą już tylko do promocji cierpienia żydowskiego i piętnowania jego faktycznych sprawców, ale stały się okazją do obarczania winą Polaków i ich rzekomego antysemityzmu „wyssanego z mlekiem matki”, za całe zło, które w przeszłości spotkało Żydów. Nie dziwię się polakożercom skupionym wokół „Gazety Wyborczej”, czy sierotom po Unii Wolności, którzy w ten sposób od dziesięcioleci dają upust swojej nienawiści do Polaków, a przy pomocy uprawianej przez nich pedagogiki wstydu starają się nas wpędzić w permanentne poczucie winy. Ponieważ w ich przekonaniu urojone krzywdy dają im „moralne” prawo do zajmowania eksponowanych i kluczowych pozycji w polskiej hierarchii społecznej, w której plasują się na najwyższych szczeblach, chociaż nie uprawnia ich do tego ani liczebność ich populacji, ani tym bardziej wątpliwy wkład w rozwój naszego państwa. W ten sposób próbują także wybielić swoje życiorysy, bowiem wielu z dzisiejszych łowców demonów antysemityzmu próbuje ukryć wstydliwą przeszłość, swoją lub swoich przodków. Niejeden „autorytet”, z redaktorem Adamem Michnikiem na czele, ma wśród najbliższych członków rodziny osobnika zdeprawowanego moralnie, który z niskich pobudek kolaborował z reżimem stalinowskim i nierzadko splamił ręce krwią niewinnych Polaków. Nie dziwię się także Żydom z zagranicy, w szczególności ze Stanów Zjednoczonych, którzy powodowani niepohamowaną pazernością wyspecjalizowali się w ograbianiu innych narodów, motywując to koniecznością zadośćuczynienia ofiarom holokaustu. Proceder ten opisał dokładnie Norman Finkelstein, amerykański historyk pochodzenia żydowskiego, który stwierdził, że „Przedsiębiorstwo holokaust wysuwa roszczenia wobec setek tysięcy parceli w Polsce, których wartość szacuje się na kilkadziesiąt miliardów dolarów. Co więcej, nawet spełnienie tych astronomicznych żądań i tak nigdy nie przyniosłoby prawdziwego pojednania. Przedsiębiorstwo holokaust nie reprezentuje bowiem ani tych, którzy zostali zamordowani, ani ocalałych Żydów, ani ich spadkobierców. Jest to najzwyklejsze wyłudzanie zakamuflowane pod sztandarem żydowskiego cierpienia”. Dlatego oburza mnie zachowanie wielu pożytecznych idiotów, którzy oczadzeni filosemityzmem i uwiedzeni perspektywami oszałamiających karier na koszernych salonach dali się wynająć do opluwania własnego narodu. Ten „owczy pęd” do tego, aby więcej i skuteczniej pokala polskie gniazdo jest przerażający, ponieważ z jednej strony pokazuje zupełną bezwartościowość rządzących krajem „elit”, a z drugiej dostarcza różnym polonofobom dogodnych pretekstów do atakowania Polski. Jak bowiem inaczej można ocenić to, że obie izby polskiego parlamentu, przytłaczającą większością głosów, bo przez aklamację nie udało się tego zrobić, przyjęły rocznicową uchwałę, w której nie tylko słusznie potępiły „komunistycznych organizatorów antysemickich prześladowań”, ale także wyraziły „zdecydowany sprzeciw wobec jakichkolwiek objawów antysemityzmu”. Nie dość więc, że ta niepotrzebna uchwała, bo przecież Sejm sprokurował już w 2008 roku dużo bardziej wyważone stanowisko w sprawie Marca ’68, pominęła zupełnie polityczny kontekst tamtych wydarzeń, czyli dyrektywy płynące z Kremla i rozgrywkę pomiędzy frakcjami w PZPR, to jeszcze wysłała wyraźny sygnał, że Polacy mają jakiś problem z antysemityzmem. Politycy partii rządzącej sugerują to zresztą od początku propagandowej wojny żydowsko-polskiej, ponieważ często kajają się za wyimaginowany polski antysemityzm i podkreślają, że byli też „polscy sprawcy” mordujący Żydów, zapewne „z chciwości i nienawiści”, jak to określił izraelski lobbysta Jonny Daniels. Nie biorą przy tym pod uwagę, że w ten sposób wpisują się w opowieść snutą od dawna przez środowiska antypolskie, które robią użytek z głupoty tych polityków, obarczając Polskę odpowiedzialnością nie tylko za występki kryminalnego marginesu, ale nawet rzucając oskarżenia takie jak premier Netanjahu, który stwierdził, że „Polacy w sposób systemowy uczestniczyli w holokauście”. Antysemityzm w Polsce nie jest większym problemem niż w innych krajach Europy czy Ameryki Północnej, a nasz negatywny stosunek do Żydów nigdy nie miał podłoża rasistowskiego, tak jak to było w Niemczech. Jeśli dzisiaj mamy do czynienia z jakimiś przejawami niechęci do społeczności żydowskiej, to jest ona raczej odruchem samoobrony. Nikt przecież o zdrowych zmysłach nie lubi być bezustannie opluwany i poniżany, a na dodatek okradany z owoców swojej ciężkiej pracy. Niech więc Żydzi przestaną się nad nami pastwić i wysuwać nieuzasadnione roszczenia, a z całą pewnością niechęć do nich stopnieje jak śnieg na wiosnę. Na nastroje Polaków ma też wpływ postawa politycznych „elit”, które porzuciły nas w walce o godność naszego narodu i stanęły po stronie środowisk żydowskich. Żydzi niestety nie przebierają w słowach i w ogóle nie liczą się z naszą wrażliwością. Jednocześnie domagają się dla siebie szczególnego traktowania, jakby czuli się lepsi i ważniejsi od nas. W ten sposób trudno jest mówić o prawdziwym pojednaniu, bo warunkiem szczerego dialogu jest zawsze wzajemny szacunek, którego Polacy nie doświadczają w relacjach z wieloma wpływowymi Żydami. Wiele wskazuje na to, że rządzący politycy narobili ze strachu w galoty, gdy środowiska żydowskie rozpętały antypolską nagonkę. Dlatego też pojawiła się u nich powszechna tendencja do publicznej ekspiacji i ciągłego przepraszania za cudze winy. Być może kalkulują sobie, że w ten sposób uzyskają „przebaczenie” i wkradną się w łaski „możnych tego świata”, którzy w ich mniemaniu wywierają decydujący wpływ na kariery w Priwislańskim Kraju. Jest również prawdopodobnym, że tak jak Jarosław Kaczyński wierzą w to, że „diabeł podpowiada nam pewną bardzo niedobrą receptę, pewną ciężką chorobę duszy, chorobę umysłu”, którą jego zdaniem jest antysemityzm. Nie ma miejsca w tym artykule na roztrząsanie problemów prezesa PiS-u, który najwyraźniej słyszy jakieś niepokojące go głosy, ale chcę jednoznacznie stwierdzić, że szatan nie szepce mi nic takiego do ucha i podejrzewam, że nie robi tego znakomitej większości Polaków. Być może więc Kaczyńskiemu szkodzą wizyty rabina Michaela Schudricha, który po audiencji u niego w listopadzie 2017 roku stwierdził, że prezes „był zszokowany” skalą antysemityzmu w Polsce. Muszę przyznać, że impulsem do napisania tego tekstu było żenujące wystąpienie prezydenta Andrzeja Dudy, który 8 marca 2018 roku uprawiał najgorszego sortu lizusostwo, gdy na dziedzińcu Uniwersytetu Warszawskiego ze łzami w oczach wygłaszał peany na cześć „kombatantów” marcowychii. Dał także po raz kolejny świadectwo braku rozeznania w najnowszych dziejach Polski, czego wymownym przykładem jest nieporadnie i zapewne naprędce przygotowane przemówienie, w którym próbował nieudolnie połączyć różne wątki naszej historii i stworzyć wrażenie, że wszystko, co się wydarzyło w Polsce na przestrzeni ostatnich 100 lat miało związek z aktywnością lub cierpieniem Żydów. Może też budzić zdumienie chaotyczność jego wywodu i nadużywanie określenia „nie wiem”, którym wyrażał brak wiedzy na temat związku Marca ’68 z faktyczną walką o niepodległość Polski. Nie przeszkadzało mu to jednak w wygłoszeniu przekonania, że coś musi być na rzeczy, skoro w tym miejscu i czasie skupiło się tak liczne i „znakomite” towarzystwo, aby celebrować okrągłą rocznicę tamtych wydarzeń. Dlatego postanowił złożyć „głęboki ukłon i głębokie wyrazy szacunku”, dla jego zdaniem „osławionych w polskiej historii komandosów, dla Karola Modzelewskiego, dla Adama Michnika”. Przyrównał ich nawet do Żołnierzy Niezłomnych i stwierdził, że „dla polskiej wolności, dla polskiej niepodległości jesteście postaciami pomnikowymi”. Przyznać muszę, że po wysłuchaniu tego ględzenia długo dochodziłem do siebie, bowiem nijak nie mogłem zrozumieć, jak można łączyć ponurą postać redaktora „Gazety Wyborczej” z żołnierzami antykomunistycznego powstania, których Michnik stale opluwa i nazywa bandytami. Sądzę nawet, że dla niego takie porównanie mogło się wydać niestosowne, ponieważ jeśli z kimkolwiek on się utożsamia, to raczej z utrwalaczami władzy „ludowej”. Jednak najbardziej poraziło mnie to, co „głowa” państwa wypowiedziała w końcowych zdaniach swojego wystąpienia. Andrzej Duda wyjęczał bowiem, że chce „z całą mocą podkreślić, że z wielkim żalem pochylamy głowy ‒ pochylam głowę z wielkim żalem także ja, jako Prezydent. I tym, którzy zostali wtedy wypędzeni, i rodzinom tych, którzy zginęli, chcę powiedzieć: proszę, wybaczcie, proszę, wybaczcie Rzeczypospolitej, proszę, wybaczcie Polakom, wybaczcie ówczesnej Polsce za to, że dokonano tego haniebnego aktu. Patrzę dziś na tę moją Polskę, na tę naszą Polskę dzisiejszych czasów XXI wieku i myślę sobie: co za żal, co za stratę ponosi dzisiejsza Rzeczpospolita, że Wy wszyscy, ci, którzy wyjechali, ci, którzy być może umarli przez tamten 1968 rok, że Was dzisiaj z nami nie ma. Że jesteście elitą inteligencji, ale w innych krajach. Że jesteście ludźmi sukcesu szanowanymi, ale w innych krajach. Że Wasza twórczość, Wasz dorobek naukowy, że Wasze wspaniałe osiągnięcia nie poszły na rachunek Rzeczypospolitej. Co za żal! Jakżeż mi jest przykro!”. Prezydent oznajmił także, że doznał nagłego olśnienia: „Byłem dzisiaj dosłownie przed momentem na Dworcu Gdańskim pochylić głowę, złożyć kwiaty pod tablicą. Stamtąd, skąd wyjeżdżaliście – Wy, Wasi rodzice. Rozmawiałem z Gołdą Tencer. […] I wtedy sobie, proszę Państwa, uświadomiłem: rany boskie, przecież wtedy wypędzono też tych, o których mówiłem, że walczyli o niepodległą Polskę 100 lat temu, że stali z bagnetem w ręku, jako legioniści Rzeczypospolitej, że to ich przyjaciół gwiazdy Dawida znajdują się na nagrobkach żołnierzy Niepodległej, tych, którzy bronili Polski w 1920 i 1939 roku. […] Proszę ich o wybaczenie dla Polski, dla Rzeczypospolitej, dla tych, którzy wtedy to sprawili. I proszę ich, żeby tę prośbę o wybaczenie przekazali także swoim rodzicom – jak kto może: w myśli, w modlitwie. Polska moimi ustami o to wybaczenie prosi dla tamtych. Żeby zechcieli zapomnieć i żeby zechcieli przyjąć, że Polska tak bardzo żałuje, że ich dzisiaj w niej nie ma. Cześć i chwała bohaterom 1968 roku!”. Postanowiłem zacytować ten przydługi fragment litanii prezydenckiej, ponieważ jest świadectwem pewnego rodzaju choroby, która toczy umysły wielu wpływowych ludzi w Polsce. Dlatego nie skróciłem go, aby nic nie uronić z „gorzkich żali” wyrecytowanych przez głównego lokatora Pałacu Namiestnikowskiego. Dokonał on bowiem nie lada wyczynu, wprawiając w zachwyt nawet Szewacha Weissa, byłego przewodniczącego Knesetu i byłego ambasadora Izraela w Polsce, który z satysfakcją odnotował, że „pierwszy raz prezydent Polski, tu, właśnie na tym uniwersytecie, gdzie się to działo, prosił o wybaczenie, pięć razy, w imieniu całego narodu polskiego”. Dopełnieniem tego smutnego obrazu była „rekonstrukcja” na Dworcu Gdańskim, gdzie przed tablicą głoszącą, że emigranci marcowi „tu więcej zostawili po sobie niż mieli”, odegrano sentymentalny spektakl. I pomimo odczytania tam przez Zofię Romaszewską listu od prezydenta, w którym solennie zapewniał przedstawicieli „Rzeczpospolitej Przyjaciół”, że „w niepodległej Polsce nie ma i nigdy nie będzie miejsca na antysemityzm”, ambasador Azari pozwoliła sobie na daleko posuniętą krytykę rządów PiS, mówiąc, że: „Przez ostatnie półtora miesiąca już wiem jak łatwo w Polsce obudzić i przywołać wszystkie demony antysemickie – nawet, kiedy w kraju prawie nie ma Żydów”. Wtórował jej rabin Schudrich, lamentując: „Kiedy nas, polskich Żydów dzisiaj pyta się, czy powinni się bać i wyjechać, ja mówię bardzo jasno: nie powinni się bać, nie powinni się pakować, powinni walczyć. To jest nasz dom, to jest nasz kraj. I dzięki naszej społeczności w Polsce, dzięki wam, którzy jesteście przeciwko tej nowej fali antysemityzmu i ksenofobii, ja jestem pewny, że nigdy więcej nie będziemy musieli wyjeżdżać”. Gołda Tencer, prezes Fundacji Shalom i dyrektor Teatru Żydowskiego, podsumowała zaś swoją wypowiedź słowami: „Nie chcemy dać przyzwolenia na antysemityzm w Polsce. Nigdy więcej!”. Doprawdy jest to szokujące doświadczenie dla wszystkich Polaków, którym bez skrupułów przypisano najgorsze cechy, ale było też widać, że niewdzięczną reakcją publiczności był zaskoczony także Andrzej Duda. Starał się przecież dogodzić swoim przyjaciołom żydowskim, a pomimo tego nikczemnicy z KOD-u wykrzykiwali pod jego adresem: „Precz z cenzurą”, „Hańba”, „Hipokryta” i „Precz z kampusu”, co najwyraźniej wyprowadziło go z równowagi psychicznej. Nie wpłynęło to jednak na zmianę jego postawy, bowiem jeszcze tego samego dnia w Belwederze na zorganizowanej przez jego kancelarię Lekcji RP w 50. rocznicę Marca ’68 wygadywał takie same farmazony, składając „głęboki ukłon i głębokie wyrazy szacunku” kombatantom marcowym, bez których jego zdaniem „nie byłoby dzisiejszej Polski” i „nie byłoby naszej wolności”. Próbując więc ocenić zachowanie prezydenta Dudy, trudno jest stwierdzić, czy powoduje nim wyłącznie serwilizm, czy wypływa to z jego rodowodu, ponieważ pierwsze kroki w polityce stawiał w Unii Wolności, czy też decydujący wpływ wywiera wiszący nad nim cień rodziny Kornhauserów. Do tego swoistego marszu pokutnego dołączył niestety także premier Mateusz Morawiecki, który biorąc udział 14 marca 2018 roku w obchodach na Politechnice Wrocławskiej wygłosił pogadankę historyczną i moralizatorskim tonem pouczał zgromadzonych „bojowników za wolność”, jak należy interpretować wydarzenia sprzed 50. latiii. Nie wyszedł przy tym poza ramy podręcznikowych wiadomości i występując przed audytorium profesorskim zachowywał się trochę jak student składający egzamin ze swojej wiedzy. Wykorzystał też okazję do wypromowania „małego cudu gospodarczego”, który w jego mniemaniu obserwujemy dzisiaj w Polsce, co też nieskromnie uznał za swoją zasługę. Widocznie jednak oratorskie popisy szefa rządu nie przypadły słuchaczom zbytnio do gustu, bowiem prof. Ryszard Krasnodębski, były żołnierz AK i uczestnik wydarzeń Marca ‘68, który miał być odznaczony podczas uroczystości, wyszedł demonstracyjnie z sali, twierdząc, że: „Premier nadużył swojej władzy. Nie miał prawa mówić tutaj godzinę. To są wszystko ludzie poważni i mają słuchać poważnych rzeczy na aktualny temat. On nie powinien uczyć profesorów historii elementarnej. Dajcie spokój, to przecież nie jest premier, on nie rozumie, co mówi. […] Ja mam 93 lata i mam dość takiego gadania”. W tej sytuacji warto nieco dokładniej przyjrzeć się popisom „złotoustego” Mateusza, o którym Jadwiga Staniszkis, niegdyś ściśle kooperująca z prezesem Kaczyńskim, powiedziała, że „chętnie ględzi, ale premierem wydaje się bardzo nieudolnym”. Morawiecki podobnie do prezydenta Dudy przyznał się do swojej ignorancji i pomimo tego, że próbował tęgą miną nadrabiać braki w wiedzy historycznej, to jednak mataczył, mówiąc, że prawda o tamtych wydarzeniach „jest bardzo zagmatwana, zawiła i trudna do odnalezienia” i że musimy „jej szukać i starać się ją odnaleźć”. Potępił co prawda komunistyczny reżim, mówiąc, że „to ta haniebna władza, odpowiada za tamte zbrodnicze czystki, za wypędzenia zbrodnicze, za to, że z naszego kraju wyjechało kilkanaście tysięcy naszych żydowskich braci i sióstr”, podkreślając, że jest to dla niego „nieodżałowana wielka strata”. Lecz jednocześnie rozpływał się w zachwytach nad dokonaniami pierwszego rektora Uniwersytetu i Politechniki Wrocławskiej, Stanisława Kulczyńskiego, którego nazwisko, w ramach dekomunizacji przestrzeni publicznej, zostało usunięte z nazwy ulicy we Wrocławiu, ponieważ wojewoda i IPN uznali, że „wypełnia normę art. 1 Ustawy o zakazie propagowania komunizmu lub innego ustroju totalitarnego”iv. Kulczyński bowiem, gdy po 17 września 1939 roku ogromne rzesze Polaków były represjonowane, mordowane i wywożone na Sybir, oddał się gorliwie na służbę władzy sowieckiej. Wykładał na Uniwersytecie im. Iwana Franki we Lwowie, gdzie pełnił funkcję prezesa Związku Zawodowego Pracowników Uniwersytetu, a w 1940 roku był gościem Wszechzwiązkowego Komitetu ds. Nauki ZSRR w Moskwie. Po zajęciu Lwowa przez Niemców miał paromiesięczny epizod współpracy z rządem polskim na uchodźstwie, ale „w okresie powojennym jednoznacznie zaangażował się w działalność polityczną po stronie komunistów, budujących w Polsce system totalitarny”. Kulczyński był we władzach Stronnictwa Demokratycznego będącego satelicką przybudówką PPR/PZPR. Był też członkiem KRN (1944–1947), a następnie posłem na Sejm PRL (1947–1972), pełniąc w okresie 1952–1956 funkcję wicemarszałka. W latach 1956–1969 był członkiem Rady Państwa i zastępcą jej przewodniczącego, a także wiceprzewodniczącym Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Jedności Narodu (1958–1975). W tym kontekście należy więc zapytać: Kiedy premier Morawiecki wyraża swój autentyczny stosunek do przeszłości? Czy gdy ubolewa nad losem swoich „żydowskich braci i sióstr”? Czy gdy chwali utrwalacza władzy „ludowej”? Czy wtedy, gdy ostentacyjnie składa kwiaty na grobach żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej NSZ? W zachowaniu premiera widać pewne niezdecydowanie, bo raz przechyla się na stronę antykomunistów i patriotów, sięgając też często do dorobku swojego ojca, a innym znów razem czci stalinowców i płaszczy się przed emigrantami marcowymi. Jednak, jak się nad tym zastanowić, to można dojść do wniosku, że sprzeczność w zachowaniu „obrotowego”, a może raczej „obrotnego” Mateusza, jest tylko pozorna. Gra on bowiem na dwa fronty, tak jak to robił wcześniej, gdy jednocześnie doradzał Tuskowi i Kaczyńskiemu, stosując się do starej maksymy, aby na wszelki wypadek postawić „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Z całą pewnością można natomiast wykluczyć tezę głoszoną przez środowiska skupione wokół „Gazety Wyborczej”, że młody Morawiecki jest antysemitą, ponieważ dobrze zorientowany w polskiej polityce Szewach Weiss wystawił mu certyfikat koszerności, ujawniając, że „jego dzieci uczyły się w szkole Laudera”. Dlatego nie powinno dziwić, że po publicznym apelu Weissa o „jakiś odważny gest, jakąś ciepłą, mądrą deklarację”, premier nagle zmienił ton swoich wypowiedzi z „godnościowego” na taki, który uwzględnia „szczególną wrażliwość” środowisk żydowskich, co oczywiście spotkało się z ciepłym przyjęciem. Jak bowiem zauważył „nasz wypróbowany przyjaciel” Szewach: „Jeśli premier Morawiecki mówi o współbraciach, to jest to w Izraelu zauważone i ważniejsze niż tylko bieżąca polityka. To ma ogromne znaczenie. To może być bazą do dialogu, także tego, który się właśnie rozpoczął w Jerozolimie”. Wiemy już zatem, że nie tylko wzgląd na potrzeby taktyki politycznej, nakazujący utrzymanie „ciemnego ludu” w stanie nieświadomości, co do prawdziwych intencji rządzących, ma wpływ na poczynania premiera, ale także oczekiwania strony żydowskiej. Wyrażone zapewne podczas brukselskiego spotkania Mateusza Morawieckiego z przewodniczącym Światowego Kongresu Żydów Ronaldem Lauderem, które dla kamuflażu odbyło przy okazji prowadzonych rozmów z szefem KE Jeanem-Claude Junckerem. Nie chcę być posądzony o jednostronność w ocenie sprawców hucpy marcowej, zajmując się wyłącznie występami dygnitarzy z obozu rządowego, ale to właśnie oni mają dzisiaj największy wpływ na naszą rzeczywistość i to przede wszystkim od ich poczynań zależy, czy Polska obroni się przed wściekłym atakiem środowisk żydowskich. A jak wykorzystują posiadaną władzę, to widać po ich nieudolnej i słabej próbie obrony naszego dobrego imienia, podczas której, jak to ocenił Paweł Lisicki, „zamiast pokazać istotę kłamstwa holokaustianistów, […] polscy politycy starali się mówić, jak bardzo chcą bronić pamięci żydowskiej”v. Intrygująca jest także pasywność Polskiej Fundacji Narodowej, która inkasuje setki milionów złotych ze spółek Skarbu Państwa, ale nie robi zbyt wiele, aby walczyć z szerzącym się antypolonizmem. Jednocześnie ochoczo angażuje się w bieżącą rozgrywkę polityczną PiS-u z opozycją, za co jej pracownicy otrzymują ogromne gratyfikacje. Bardzo istotny wkład w politykę filosemicką polskiego rządu wnosi także minister kultury Piotr Gliński, który często się żali, że nie ma za co robić filmów promujących polską historię, ale jak pokazał wynik konkursu ministerialnego, to jednak znalazły się środki na nowe projekty filmowe. Tylko, czy o takie filmy nam właśnie chodzi? Do finału zakwalifikowano bowiem trzy scenariusze, między innymi Marka Ławrynowicza pt. „Bruno Schulz – gra w śmierć” i o dziwo (!) Roberta Glińskiego pt. „Sanatorium im. Gorkiego”, prywatnie brata ministra, którego chyba niezbyt sobie ceni, bo niedawno wyraził się o nim – „mój brat idiota”. Wszyscy uczestnicy biorący udział w tym konkursie, a było ich ośmioro, otrzymali stypendia w wysokości od 25 do 50 tys. zł. Przy okazji wręczenia grantów Robert Gliński powiedział: „Myślę, że czas, żeby wreszcie ten film urodzić naprawdę. Wiem, że pan minister czeka na Mela Gibsona, ale proszę mi wierzyć, w Polsce mamy bardzo dobrych reżyserów, dużo lepszych niż Mel Gibson, dlatego proszę o odrobinę patriotyzmu […]. Róbmy te filmy”. Na co wywołany do tablicy minister odrzekł: „W ramach walki z nepotyzmem ja nie mogę tak od razu wprowadzić do realizacji tych pomysłów i na pytanie – kiedy, odpowiadam: jak najszybciej, jak tylko będzie to możliwe”. I gdy przypomnę sobie perypetie z uzyskaniem dofinansowania do produkcji filmów: „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego i „Historia Roja” Jerzego Zalewskiego, to aż żal serce ściska, że pieniądze znajdują się tylko na wspieranie twórców salonowych lub tych, co utrwalają na taśmie martyrologię narodu „wybranego”. Nie są to jedyne i najbardziej bulwersujące wyczyny ministra od niepolskiej kultury, bowiem pod jego opiekuńczymi skrzydłami rozkwita Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, na którego budowę wyasygnowały po 90 mln zł miasto Warszawa i Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Na ten cel przekazano też działkę o wartości 130 mln zł, a jego bieżąca działalność finansowana jest głównie ze środków publicznych. Można więc rzec, że to „wspaniałe muzeum”, jak wyraził się o nim minister Gliński, jest prawdziwym ewenementem w skali światowej, ponieważ nikt poza polskim rządem nie pozwoliłby na to, aby instytucja utrzymywana z pieniędzy podatników systematycznie opluwała kraj, który ją sponsoruje. Lecz niestety, tylko dwaj senatorowie PiS-u mieli odwagę zaprotestować w oświadczeniu skierowanym do marszałka Stanisława Karczewskiego, w sprawie urządzonej tam rocznicowej wystawy, w którym napisali: „Można odnieść wrażenie, że muzeum Polin stało się narzędziem politycznym, zatracając zupełnie znamiona instytucji mającej pełnić funkcje społeczne i prezentować obiektywny przekaz”. Potwierdzają to słowa wypowiedziane przez Dawida Wildsteina, jednego z czołowych propagandystów obecnej władzy, który stwierdził, że był „wstrząśnięty sytuacją”, bo jego zdaniem: „Dyskusja nie była pozytywna. Była właściwie jedną wielką grandą i żenadą. Poszedłem na dyskusję, mając świadomość, że jeśli goście są pokroju Lityńskiego, czy Michnika, to mogę spodziewać się pewnego typu fanatyzmu w oglądzie dzisiejszej rzeczywistości, ale nie spodziewałem się, że dyskusja o Marcu ’68 będzie jednym wielkim seansem nienawiści do obecnej władzy”. Wystawę „Obcy w domu. Wokół Marca ’68” zorganizowaną przez lożę masońską B’nai B’rith, skrytykowała także ulubienica prawicowych mediów Magdalena Ogórek, ponieważ „nie zgadza się na finansowanie z publicznych pieniędzy instytucji, która zamiast budować mosty pomiędzy Polakami i Żydami, tworzy nowe podziały, pomawia i manipuluje faktami”. Trudno się jej dziwić, skoro wśród przykładów współczesnego antysemityzmu umieszczono jej wpis, w którym zapytała Marka Borowskiego o przyczyny zmiany nazwiska przez jego ojca z „Berman” na obecne. W tym kontekście jeszcze bardziej muszą bulwersować nowe decyzje ministra Glińskiego, który 7 marca 2018 roku ogłosił utworzenie Muzeum Getta Warszawskiego, mówiąc, że: „To jest muzeum państwowe, powołane przez polski rząd […], które się wpisuje w naszą obecną politykę historyczną. [...] W to, co nadrabiamy. Budujemy wiele instytucji, które odwołują się do dziedzictwa narodowego. Elementem tego dziedzictwa narodowego polskiego jest przecież dziedzictwo kulturowe, narodowe diaspory żydowskiej, która od 800 lat w Polsce żyje i funkcjonuje”vi. Wyraził też życzenie, „żeby ta instytucja mówiła o wzajemnej miłości dwu narodów”. Przyznał również, że faktycznym inspiratorem powstania tej placówki jest Paweł Śpiewak, dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego, który niedawno miał czelność stwierdzić: „Momentami mam wrażenie, że znowu jesteśmy mentalnie w latach 30. przed wojną, kiedy poziom antysemityzmu w Polsce był bardzo wysoki i  gorący”. Wątpię więc w to, że czerpiąc inspirację z tak zatrutego źródła, twórcy tego projektu będą w stanie zapewnić obiektywizm przekazu historycznego, a zapewne skończy się na tym, że zaprezentują nam wyłącznie heroizm bojowników żydowskich oraz obojętność Polaków na los mordowanych Żydów, którzy według czarnej legendy rozpowszechnianej przez „Gazetę Wyborczą”, w tamtym czasie bawili się na karuzeli na placu Krasińskich. Kolejnym dowodem na szczodre finansowanie środowisk żydowskich jest przyznana przez Sejm w grudniu 2017 roku dotacja w wysokości 100 mln zł na rewitalizację Cmentarza Żydowskiego przy ul. Okopowej w Warszawie, co jest decyzją skandaliczną, zważywszy na to, że na ratowanie polskiego dziedzictwa na Kresach wydaje się kwoty 10 razy mniejsze. I żeby jeszcze bardziej podkreślić aberrację rządzących, odnotujmy, że w styczniu 2018 roku wiceminister kultury Jarosław Sellin orzekł, że: „Polska powinna poczynić jeszcze jeden wysiłek w ramach chronienia dziedzictwa kultury żydowskiej w Polsce i zbudować w przyszłości muzeum chasydyzmu polskiego”. Oczywiście za pieniądze polskich podatników! I dzieje się to wszystko w czasie, gdy minister Gliński, wywodzący się zresztą z Unii Wolności, oświadcza z „bólem”, że niestety na 100-lecie naszej niepodległości nie zostanie otwarte Muzeum Historii Polski, ponieważ pomimo szumnych zapewnień brakuje pieniędzy, czasu, no i występują straszne trudności proceduralne… Podobna sytuacja panuje przy budowie Muzeum Wojska Polskiego, ale którego z rządzących polityków to obchodzi, skoro mamy „wspaniałe muzeum Polin”, a na 80. rocznicę powstania w getcie warszawskim rozpocznie działalność nowa placówka propagująca „jedynie słuszną” wizję stosunków polsko-żydowskich. Nie tylko MKiDN trwoni nasze pieniądze na projekty wątpliwej jakości, ale również minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin, niegdyś prominentny polityk Platformy Obywatelskiej, hojną ręką sponsoruje podejrzane inicjatywy. W ten sposób Michał Bilewicz zainkasował na swoje badania 2 mln zł grantu z Narodowego Centrum Nauki, których celem jest stworzenie „epidemicznego modelu mowy pogardy”, którego wstępne założenia zaprezentował podczas „seansów nienawiści” w muzeum Polin. W świetle przedstawionych faktów nie da się już ukryć, że rozdźwięk pomiędzy buńczucznymi deklaracjami PiS-u i rzeczywistymi działaniami przybrał formę tragifarsy, a zawołanie bojowe: „Polska wstaje z kolan”, stało się tylko kolejnym pustym sloganem. Prezydent bowiem niczym faryzeusz mataczy w sprawie nowelizacji ustawy o IPN, ponieważ przy jej podpisywaniu oznajmił, że ustawa jest dobra, ale ma pewne wątpliwości, więc na wszelki wypadek zaskarżył ją do Trybunału Konstytucyjnego. Teraz zaś sygnalizuje, że jednak jest ona beznadziejna i oczekuje jej zmiany. W kryzysowej sytuacji również rząd nie stanął na wysokości zadania, bo zamiast przywołać do porządku ambasador Azari po jej nikczemnych występach, wysłał jedynie pokutną delegację do Jerozolimy. Przecież to zakrawa na kpinę, ponieważ jeśli Żydzi mają jakiś problem z naszym prawem, to powinni się pofatygować do Warszawy i tam przedstawić swoje skargi. Tak uczyniłby rząd każdego szanującego się państwa, a w szczególności Izraela. Morawiecki zaś postanowił napisać list do rabina Shmuleya Boteacha, w którym oznajmił, że: „Napięcie między Polską a Izraelem głęboko mnie zasmuca [...]. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby poprawić nasze relacje [...]. Polska i Izrael mają moralny obowiązek strzec prawdy o holokauście”. I jakby tego wszystkiego było mało, to z inicjatywy prezydenta Dudy polski parlament ustanowił nowe święto państwowe – „Narodowy Dzień Pamięci Polaków ratujących Żydów”, które mamy obchodzić 24 marca. Jest to zaiste „godna” odpowiedź dla „naszych żydowskich braci i sióstr”, którzy od dłuższego czasu wylewają na nas potoki ekskrementów. Uważam jednak, że w tym przypadku rację ma Paweł Lisicki, pisząc, że: „W tej brutalnej walce o pamięć i przeciw prawdzie nie pomogą nam, niestety, żadni Sprawiedliwi. W holokaustiańskiej opowieści służą oni jedynie do wzmocnienia oskarżenia: »Patrzcie, przecież można było inaczej!«”vii. Publiczne kajanie się prominentów z PiS-u, zapewne wbrew ich intencjom, nie zrobiło zbyt wielkiego wrażenia na emigrantach marcowych, którzy przyjęli je chłodno, a nawet wrogo. Dla przykładu, Krzysztof Topolski podczas rozmowy z Moniką Olejnik w „Kropce nad i”, w wyjątkowo wulgarnym stylu, wyłuszczył swoje pretensje w stosunku do kierownictwa partii rządzącej, określając ich „bandą skończonych kretynów”. Stwierdził też, że: „Oczywiście, można wybaczyć Rzeczypospolitej, ale nie mogę wybaczyć ani panu Kaczyńskiemu, ani panu Dudzie. Oni ponownie wyciągnęli tego dżina z butelki i […] gówno antysemityzmu rozlało się ponownie po Polsce”. Natomiast o Morawieckim powiedział: „Tak jak premier strasznie gadał, że Żydzi byli sprawcami holokaustu, to bredzi. Nie wiem, czy się upił, czy nie, nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że się upił. Potem składa kwiaty na grobie Brygady Świętokrzyskiej mordującej Żydów”. Sugerował też, że „marzec nie był na rękę Związkowi Radzieckiemu”, bo według niego „to była czysto polska sprawa: Moczara, Gomułki i Kliszki”. Podobne przekonanie wyraził Jan Tomasz Gross w programie „Świat, którym żyjemy” Doroty Wysockiej-Schnepf, stwierdzając, że: „To jest rzeczywiście niesłychanie niepokojący moment, bo po raz pierwszy po 50. latach znowu w Polsce mamy sytuację, że rząd i środowisko, które jest u władzy, używa antysemityzmu do swoich celów”. Rzucił też bezczelne wyzwanie polskiemu wymiarowi sprawiedliwości, stwierdzając wprost, że pomimo działania znowelizowanej ustawy o IPN, może wygadywać co chce, bo robi to w ramach „działalności naukowej”, a poza tym „wierzy, że otrzyma wsparcie rządu amerykańskiego – zarówno jako obywatel Stanów Zjednoczonych, jak i badacz, jeśli będzie próbować się ograniczać swobodę jego wypowiedzi”. I jakby na potwierdzenie tego powtórzył „wyssane z brudnego palca” kłamstwo, że „w czasie II wojny światowej Polacy zabili lub wydali na śmierć więcej Żydów niż Niemców”. Trzeba więc zapytać: Co na to „wspaniali” politycy z partii rządzącej? Co z tą prowokacją zrobi prokuratura? Rocznicowa atmosfera stała się też okazją do wzmożenia działalności artystycznej, czego przykładem jest premiera „Zapisków z wygnania” w Teatrze Polonia, założonym przez Krystynę Jandę, która w następujących słowach skomentowała to wydarzenie: „Nie sądziłam, że będę pracować nad spektaklem o Marcu ’68 w takiej atmosferze, że wrócę do tych tematów i będę opowiadać o nich w czasie teraźniejszym”. Autorka tego „dzieła”, Sabina Baral, stwierdziła natomiast, że „czytała w „Gazecie Wyborczej” zgrabny tekst, że Polacy musieli się zastanawiać, jaki prezent sprawić Żydom na tę 50. rocznicę marca i zrobili perfekcyjną rekonstrukcję wydarzeń sprzed kilkudziesięciu lat”. Zwierzyła się również, że: „Pisząc ją po polsku i wydając w Polsce adresowałam ją do Polaków. Gdy ją wydawałam, moim marzeniem było, wtedy jeszcze mogłam o tym marzyć, że stanie się lekturą szkolną”. No cóż, widać, że skromność to jej drugie imię, ale wolałbym, żeby lekturą dla polskich uczniów i to obowiązkową stało się raczej „Przedsiębiorstwo holokaust”, autorstwa Normana Finkelsteina, ponieważ ta książka otwiera oczy na prawdziwą genezę hucpy marcowej. Przegląd kroniki wydarzeń marcowych z 2018 roku dostarcza bardzo obfitego materiału, lecz ze względu na skromne rozmiary niniejszego artykułu, musiałem dokonać jego selekcji, a z pewnością wystarczyłoby go do napisania całkiem grubej książki. Niemniej jednak na podstawie przedstawionych faktów możemy już wyciągnąć pewne wnioski. Najważniejszym spostrzeżeniem jest to, że politycy obozu rządowego nie zdali egzaminu z dojrzałości politycznej i odporności na obce wpływy. Wiele wskazuje na to, że skapitulowali pod presją środowisk żydowskich i że jest to kapitulacja bezwarunkowa. Nie ogłaszają jej zaś dlatego, że muszą na tę hiobową wieść przygotować „ciemny lud”, aby nie doznał zbyt wielkiego szoku, bo to by spowodowało gwałtowny spadek w sondażach. Kaczyński niczym Sfinks milczy w sprawie Marca ‘68, ale za to Morawiecki i Duda uczestniczą w różnych rocznicowych szopkach, stale przypominając o cierpieniu ich „żydowskich przyjaciół i współbraci” oraz kajając się przed nimi i przepraszając za cudze winy. Jest to skandaliczna postawa, bowiem nadużywają przy tym nieadekwatnych określeń, takich jak: „straszny exodus”, „straszne wypędzenia” i „zbrodnicze czystki”. Robią to pomimo tego, że już dawno historycy udowodnili, że nie był to żaden „exodus”, ponieważ obejmował jedynie paręnaście tysięcy osób i nie było to „wypędzenie”, bo Żydzi w większości wyjeżdżali dobrowolnie, zabierając cały swój dobytek. Dlatego nie można porównywać ich emigracji w 1968 roku do naprawdę zbrodniczych czystek etnicznych i wypędzeń ludności polskiej dokonywanych w czasie II wojny światowej przez sowieckich i niemieckich okupantów. Nie można tego porównywać do cierpienia Polaków, których wypędzono z ojczystej ziemi po przyłączeniu Kresów Wschodnich do ZSRR, czy też do tragedii osób skazanych przez władzę komunistyczną na wieczną banicję, ponieważ wywodzili się spośród żołnierzy i patriotów wiernych rządowi emigracyjnemu w Londynie. Nie można tego porównać także z dramatami emigrantów tzw. okresu solidarnościowego, których z Polski wypędziła nędza materialna i prześladowania reżimu. W trakcie tych czystek i wypędzeń miliony Polaków doświadczyły niewyobrażalnego cierpienia, jak więc można porównywać ich nędzny tułaczy los z sytuacją garstki Żydów, którzy zdecydowali się na emigrację z naszego kraju. Trzeba również przypomnieć, że w okresie powojennym do 1968 roku wyjechało z Polski dużo więcej osób pochodzenia żydowskiego niż w ramach „strasznego exodusu” marcowego i nikt z tego nie robi afery. Podkreślić też należy, że wśród wyjeżdżających była bardzo duża liczba aparatczyków partyjnych, funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa i innych gorliwych utrwalaczy władzy „ludowej”. Świadczą o tym wynurzenia emigrantów marcowych, jak chociażby Anny de Tusch-Lec, która, w wywiadzie dla „Dużego Formatu” (dodatek do „Gazety Wyborczej” – W.P.) z 1 kwietnia 2008 roku, przyznała, że: „W Izraelu mój tata powiedział mi bardzo ciekawą rzecz: Anka, ty myślisz żeśmy wyjechali z Polski dlatego, że był antysemityzm? Nie, on był zawsze. Ale w 1968 roku zrobiło się niebezpiecznie. Tam parę pieczeni piekło się jednocześnie. Oni mieli nasze kartoteki. Nas, Żydów z UB. […] Mój tata był w UB. Mówił nam: byłem, mam czarną plamę na życiorysie. Co robił Polakom? On zabijał, torturował. Czy w takiej sytuacji przeprowadzka do innego kraju była najgorszym wyjściem?”. Dodała również, że: „W zbiedzonym komunistycznym kraju wszyscy marzyli o wyjeździe na Zachód. W czasach PRL był on Ziemią Obiecaną, bo prócz wolności kojarzył się z dobrobytem”. Jak więc można ubolewać nad losem marcowych emigrantów nie uwzględniając tych zasadniczych faktów? Kolejną manipulacją jest bezpodstawne łączenie protestów studenckich z mafijnymi porachunkami w ramach PZPR, które zdaniem Seweryna Blumsztajna były „przede wszystkim wolnościowym zrywem studenckim”, a „cała sprawa żydowska została jakby dopisana przez władze i była efektem wewnętrznego sporu”. Przyznał on, że „sam bunt młodzieżowy nie miał z żydostwem nic wspólnego”. Dlatego fałszywa interpretacja tamtych wydarzeń, dokonywana nie tylko przez środowiska antypolskie, ale także przez prominentów z PiS-u, jest nie do przyjęcia. Podobnie jak stwierdzenia, że nagonka antysemicka była inicjatywą „czysto polską”, z którą Związek Radziecki nie miał nic wspólnego. Przeczą temu oczywiste fakty, bowiem była ona elementem rozgrywki sowieckiej z Zachodem, a jej główny sprawca Mieczysław Moczar (właściwie Nikołaj Demko) za Polaka się raczej nie uważał, ale za to z całą pewnością był agentem sowieckiego GRU i bez akceptacji Moskwy nawet palcem by nie kiwnął. Świadczy o tym chociażby jego list z 1948 roku do Biura Politycznego KC PPR, w którym jednoznacznie deklarował swój stosunek do komunistycznej rzeczywistości, pisząc, że: „Związek Radziecki jest nie tylko naszym sojusznikiem to jest powiedzenie dla narodu. Dla nas, dla partyjniaków, Związek Radziecki jest naszą Ojczyzną, a granice nasze nie jestem w stanie dziś określić, dziś są za Berlinem, a jutro będą na Gibraltarze”. Dlatego więc emigrację, która nastąpiła po Marcu ’68, należy rozpatrywać jako wynik przegranej rywalizacji w partii komunistycznej, toczącej się między frakcjami „Żydów” i „Chamów”. W Polsce zawsze było sporo specjalistów od „głębokich ukłonów” i przepraszania. Ja jednak, podobnie jak Waldemar Łysiak, jestem przeciwnikiem „przeprosin międzyplemiennych […], zwłaszcza gdy są dęte/głupie i chytre/szczwane, a zazwyczaj takie właśnie one są”viii. Nie mogę też pojąć, za co i kogo mielibyśmy przepraszać w rocznicę Marca ‘68? Może powinniśmy przeprosić plugawego Grossa? A może należałoby prosić o wybaczenie Helenę Wolińską-Brus (Fajgę Mindlę Danielak), stalinowską prokurator, która uczestniczyła w mordzie sądowym na gen. Auguście Fieldorfie „Nilu”? Czy też jej męża Włodzimierza Brusa (Beniamina Zylberberga), autora propagandowych broszurek wychwalających sowiecką „demokrację” i potępiających II Rzeczpospolitą? Czy może niesławnego Stefana Michnika, który togę sędziowską splamił krwią skazywanych na śmierć polskich patriotów? W ich przypadku emigracja była przecież ucieczką przed karą, a wywołana wokół Marca ’68 histeria ułatwiła im zasłanianie się fałszywym „argumentem”, jakoby domaganie się ich ekstradycji do Polski było przejawem antysemityzmu. Za co więc mamy przepraszać sadystów i sługusów Stalina, którzy pozostawili po sobie tysiące dołów śmierci oraz złamanych życiorysów najlepszych synów i córek Narodu Polskiego, którym w szale nienawiści wyrywali paznokcie i łamali żebra? Dlatego oczekuję od polityków sprawujących władzę w Polsce, że już nigdy i nikogo nie będą przepraszali w moim imieniu, bo sobie tego nie życzę i myślę, że podobne zdanie ma większość moich rodaków! Wielu ludzi wystraszonych i zdezorientowanych nagonką antypolską zadaje sobie pytania: Czy w tych okolicznościach mamy szansę obronić się przed atakiem środowisk żydowskich? Czy nie jesteśmy za słabi, a Żydzi zbyt silni, aby się im przeciwstawić? Czy nie powinniśmy się zawczasu poddać i poprosić o „łagodne” warunki kapitulacji? W takim właśnie przeświadczeniu umacniają naszych rodaków politycy i polskojęzyczne media. Dlatego nie można się dziwić, że panuje obecnie nastrój przygnębienia, a na ludzi, którzy ośmielają się odważnie wypowiadać o relacjach polsko-żydowskich spogląda się często jak na wariatów. Czy słusznie? Moim zdaniem nie ma nic bardziej racjonalnego niż zdecydowana obrona swoich interesów narodowych i honoru, a to, co może naprawdę odstraszyć kolejnych napastników i szantażystów, to udzielona im lekcja pokory. Nic zaś skuteczniej nie zachęca do ataków, jak okazywana słabość i uprawianie polityki na kolanach, bowiem „na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą”. Wpływy żydowskie w świecie nie są aż tak potężne, jak się to często wydaje i jak oni sami o tym trąbią, a właśnie po to szerzą tę propagandę, aby zasiać strach i niepewność w sercach swoich potencjalnych ofiar. Przecież, gdyby to była prawda, to w takim razie cały świat leżałby u ich stóp, czego najwyraźniej jeszcze nie zdołali osiągnąć. Dlaczego więc mają tak wielkie wpływy w Polsce? Dzieje się tak, ponieważ od wielu lat krajowe „elity” infekowane są przez wirusa poprawności politycznej i filosemityzmu, który niszczy uczucia patriotyczne i osłabia kręgosłupy moralne. Z ludzi zaś mówiących prawdę czyni „oszołomów”, posługujących się rzekomo „mową nienawiści”, chociaż faktycznie, jak to celnie zauważył George Orwell: „Prawda jest mową nienawiści dla tych, co mają coś do ukrycia”. Nietrudno też zauważyć, że większość ataków prowokowana jest postawą pewnych kręgów „polskiego” establishmentu, bo to właśnie politycy, dziennikarze, biznesmeni i różni celebryci dostarczają najwięcej pretekstów swoim głupim, albo też przemyślanym i wyrachowanym zachowaniem. Ogromny „dorobek” w zakresie falsyfikowania historii i opluwania Narodu Polskiego mają też instytucje, takie jak muzeum Polin. Co więc należałoby zrobić, aby się skutecznie ochronić przed narastającą falą antypolonizmu? Odpowiedź jest prosta, ale nie spodoba się prominentom z partii rządzącej, bowiem ich spolegliwa postawa jedynie zachęca do kolejnych napaści. A w tym przypadku powinni się wykazać odwagą i zdecydowaniem, ponieważ cała Polska patrzy na nich z nadzieją. Czy więc w konflikcie ze środowiskami żydowskimi rządzący politycy staną po stronie Polaków? Czy też raczej wybiorą się na szabasowe kolacyjki do Jonnego Danielsa? Festiwal antypolskich ataków można przerwać jedynie w oparciu o niezbite fakty, należy więc zastosować się do nauczania Jezusa, głoszącego, że: „Poznacie prawdę, a prawda Was wyzwoli”. Dlatego niezbędne są jak najszersze i nieskrępowane badania naukowe, które pokażą światu prawdziwe dzieje Narodu Polskiego, których nie musimy się wstydzić, bowiem dokonania naszych przodków są niewątpliwie powodem do wielkiej dumy. Państwo zaś musi zapewnić wsparcie dla tych badań, ponieważ o naszej przeszłości powinni wreszcie mówić kompetentni historycy, a nie niedouczeni politycy, którym się wydaje, że pozjadali wszystkie rozumy. Trzeba też jak najszerzej spopularyzować dokonania zasłużonych na tym polu badaczy, takich jak Jerzy Robert Nowak czy Ewa Kurek, którzy już dawno obnażyli kłamstwa Grossa. Należy także odtajnić dokumentację związaną z badaniem zbrodni w Jedwabnem i dokończyć ekshumację, aby raz na zawsze przerwać żerowanie i spekulację na cierpieniu ofiar. Ważnym zagadnieniem jest również lepsze wykorzystanie dostępnych środków finansowych, które powinny służyć promocji i ochronie polskiego dziedzictwa narodowego, a nie jak to było dotychczas, gdy pieniądze podatników trwoniono na organizowanie „seansów nienawiści” w muzeum Polin. Wystarczy więc zaprzestać finansowania instytucji, które permanentnie opluwają Polskę, a one zapewne szybko zamilkną. Niebagatelną sprawą jest także niepotrzebne podnoszenie rangi obchodów rocznicowych organizowanych przez środowiska żydowskie, w których uczestniczą najważniejsi dygnitarze rządowi. Dlatego wycofanie patronatu państwowego i rezygnacja z udziału w nich przedstawicieli władz, może być dobrym sposobem na wyciszenie złych emocji po stronie żydowskiej, a jednocześnie uchroni nas przed żenującymi wpadkami polityków, którzy przy takich okazjach często wygadują różne głupstwa. Politycy polscy muszą szanować nasze państwo, ponieważ są jego reprezentantami. Dlatego rozmowy z przedstawicielami Izraela o spornych kwestiach historycznych lub nieuzasadnionych roszczeniach majątkowych, powinny się odbywać w Warszawie, a nie w Jerozolimie. W przypadku zaś powtórzenia się skandalicznych wybryków izraelskiej ambasador, rząd polski powinien działać zdecydowanie, uznając ją za persona non grata, z wszystkimi tego konsekwencjami. Podobnie jest z obowiązującym prawem w Polsce, które niestety nie jest egzekwowane, co naraża nasze państwo na śmieszność. Mam więc nadzieję, że nie po to politycy PiS-u forsowali nowelizację ustawy o IPN, aby teraz podkulać ogon i wycofywać się pod presją środowisk żydowskich. W moim przekonaniu oszczerców trzeba ścigać z całą surowością prawa, ponieważ bezkarność zachęca ich do kolejnych niegodziwości. Jest także niezrozumiałym dla mnie całkowity brak zainteresowania rządu procesem legislacyjnym przebiegającym w Stanach Zjednoczonych, związanym z procedowaną w Kongresie ustawą „Justice for Uncompensated Survivors Today” (JUST), co niedawno potwierdził szef gabinetu premiera Marek Suski, który przyznał, że „w rozmowach z przedstawicielami amerykańskiej administracji temat poruszany w ustawie 447 nigdy nie był podejmowany”. A przecież w interesie naszego państwa jest udzielenie jak największego wsparcia Polonii Amerykańskiej, która w desperacki sposób próbuje zablokować te groźne dla nas rozwiązania. Wymieniłem tylko niektóre z działań, jakie można podjąć, a możliwości jest znacznie więcej. Jednak wszystko zależy od dobrej woli rządzących, którzy powinni dochować lojalności wobec Polski. Chyba, że sprawdzą się złowieszcze słowa Winstona Churchilla, który onegdaj stwierdził, że Polacy, to naród „najdzielniejszy pośród dzielnych, prowadzony przez najpodlejszych wśród podłych”.  

Źródło: prawy.pl

Sonda
Wczytywanie sondy...
Polecane
Wczytywanie komentarzy...
Przejdź na stronę główną