„Mój rok 1980” , to książka, które może potrząsnąć Czytelnikami portal uprawy.pl. Jej autor – Bernard Bujwicki brał udział w powstaniu Solidarności. W swojej fascynującej książce pokazał bliżej nieznane mechanizmy oraz kulisy wielu wydarzeń towarzyszących jej powstaniu. Autor przypomniał też komunistyczne zbrodnie, jakie miały wówczas miejsce w północnej-wschodniej Polsce i powiązał je ze sobą odkrywając, że było inaczej niż to się powszechnie interpretuje.
„Mój rok 1980” uświadamia nam też, że osoby uznawane często za autorytety postępowały kiedyś nikczemnie. Bernard Bujwicki pokazał też wspaniałe postawy osób, które za swoje czyny spędziły lata w więzieniu. Dziś prezentujemy jej kolejny fragment serdecznie dziękując Autorowi za możność przestawienia naszym Czytelnikom nieznanych kart Solidarności:
Do Grabouskiego dokumenty stryjenki Stasi także dotarły ze sporym opóźnieniem, mimo że kadrowy z poprzedniej pracy mógł dowieźć je do Ceramiki rowerem w ciągu kwadransa. I proceder powtórzył się, a stryjenka Stasia szła na wezwanie dyrektora.
Sądząc, że wszystko stanie się jak zwykle, wychodząc z pokoju pożegnała zdumione koleżanki, a po wejściu do gabinetu dyrektora stwierdziła rutynowo i wprost:
– To co, i pan mnie zwalnia?
– Zwalniali panią dupki – usłyszała zdumiona. – Ja jestem dumny, że zatrudniam bohaterkę i nie wiem, dlaczego mi pani tego nie powiedziała wcześniej. – I to był ten cud w Ceramice.
Mój przypadek był podobny tylko w jednym: ślamazarnym przepływie dokumentów robionych w policji politycznej, czyli w SB. Przede wszystkim zmieniła się taktyka postępowania komuny. Nikt mnie nie chciał zwolnić, wręcz stosowano przygarnianie zbłąkanych owiec do stada, czyli proponowano wstąpienie do komunistycznej partii.
Prawdopodobnie w kręgach partyjnych uznano wówczas, że żądza awansu może byćwe mnie na tyle silna, że pokona wyznawane dotąd zasady. Misję skaptowania powierzono wówczas także sekretarzowi, ale zakładowemu
– Stanisławowi Targońskiemu, na którego nieszczęśliwie to trafiło. Niestety, zemsty dokonałem sam, a w momencie jej wypełniania byliśmy obaj „na gazie”. Zauważyłem,
że sekretarz nosił w swojej przepastnej teczce czyste, niewypełnione legitymacje partyjne, jakby był w każdej chwili gotów do przysporzenia partii członków. W momencie
jego nieuwagi wszystkie je wrzuciłem do kosza na śmieci.
Wcześniej wrzucaliśmy do niego słoiki po śledziach w marynacie.
Domyślił się,czyja to sprawka i przychodził z pretensjami. Wykazałem jednak odpowiednią czujności odpowiedziałem na taką potwarz wybuchem „uzasadnionego” oburzenia.Zainteresował się mną także długoletni zasłużony student, zasługujący na miano wiecznego, Wojtek Kropaczek.
Być może drażniła go nędza – moja i kilku innych osób
dotkniętych szykanami za poglądy. Być może były inne powody, których nie dochodziliśmy.Wojtek miał za sobą różne wydziały, jednak nigdy nie zdradził uczelni. Był
niezwykle zaradny, bo studiując latami, utrzymywał żonę prawdopodobnie kilkoro dzieci, a jego rodzina przebywała gdzieś na Śląsku, czym się nie chwalił. Wojtek podał mi pomocną dłoń.
Pod przysięgą zachowania tajemnicy zabrał mnie, a jak zabrał
mnie, to i Dżona Pietrzyka, do dobrze płatnej roboty. Mieściła się na Podgórzu, gdzieś za Matecznym. Znajdowała się w sporym sadzie, jakimś cudem zachowanym w środku
miasta, i była otoczona wysokim szczelnym płotem.
Pierwszą czynnością, jakiej musieliśmy się w niej nauczyć, była umiejętność szybkiego przeskakiwania płotu, co przećwiczyliśmy na rurze umieszczonej na większej nawet wysokości. Było to niezbędne na wypadek, gdyby ludzka zawiść sprowadziła na pracodawcę organa kontrolne. Pracę wykonywaliśmy w niepozornym budynku, z otwartymi podczas produkcji na oścież oknami. Produktem był sztuczny zamsz,robiony na bazie podłej tkaniny zwanej zerówką, kleju na alkoholu metylowym i fl oku– kolorowym pyle pozyskiwanym z fabryk włókienniczych. Wytwory z naszej produkcji:
kurtki, damskie torebki itp. widzieliśmy w wielu odmianach na ulicach Krakowa i w Peerelu świadczyły o zasobności ich właścicieli.
Biorąc nas, niewidzialny pracodawca popełniał przestępstwo, a my z nim, bo miał pozwolenie na zatrudnianie tylko jednego człowieka. Ten zaś był tak wychudzony,że jeśli o kimś się mówi, że to kości powleczone skórą, to on spełniał to bezwarunkowo.
Aż dziw, jak w tym stanie potrafi ł pełnić obowiązki brygadzisty, a przy tym trzymać kasę. Jednak szczególnie ta ostatnia rola powodowała, że cieszył się naszym głębokim
szacunkiem, bo płacił rzetelnie i od ręki. Z tego powodu, jeśli nawet mówiliśmy o nim„wujaszek Kostuchy”, to nigdy przy nim i nigdy w ogrodzeniu.
Nie od razu domyśliliśmy się powodów jego szkieletowatości. Zresztą nie zaprzątaliśmy tym sobie głowy. Opuszczaliśmy sad w wyśmienitych humorach, jak po dobrych dziesięciu kuflach piwa, więc tramwaj z Matecznego do centrum był nas pełny.
Jeśli, nie daj Boże, trafiliśmy na zajęcia na uczelni, kabaret był murowany. Swawolomnie było granic. Pełzaliśmy jak robaki pod ławkami, a te były doskonałe do takichzabaw. Miały taką konstrukcję, że dało się niepostrzeżenie dla wykładowcy przejść
z jednego końca sali na drugi, bo osłaniała nas drewniana płyta od przodu.
Blisko tablicy siedziały dziewczyny pilnie słuchające wykładu, pracowite jak mrówki i zdyscyplinowane jak podchorążowie wojsk układu warszawskiego. Należało tam dotrzeć i znienacka
połaskotać po nogach i gdzie się dało. Radościom nie było końca.
Już za pierwszym razem ktoś ocenił, że wyszliśmy z Baru Obywatelskiego. Nikt jednak nic w nas nie wywąchał. Tajemnicy zamszowego kleju też nigdy i nikt z nas nie
wycisnął. Zabraliśmy ją także ze sobą po ukończeniu studiów.
To on jednak stał się przyczyną, dla której wezwano mnie pewnego dnia do dziekanatu. Wezwano, to zbyt
mocno powiedziane. Było to coś między wezwaniem a zaproszeniem.Od czasu wydarzeń marcowych w dziekanacie miałem mir jak nikt inny. Wcześniejszy chłód, a wręcz mróz, jakim darzyła mnie słusznie jego szefowa, pani Chodacka,
odszedł na zawsze. Słusznie, bo już w pierwszych dniach bytności na uczelni, wybrany starostą roku, dałem plamę. Bo jakże inaczej nazwać to, że witając na wieczorku zapoznawczym
profesorów, pomyliłem ich nazwiska, imiona i oczywiście tytuły.
A ja, po dawce spożytego przed uroczystościami koktajlu, to zrobiłem!Potem parodiowałem ją w wydziałowym kabarecie, co mogło być niezwykle obraźliwe, bo szło w kontekście z „przemówieniem” Gomułki i słynnym: „Związek Radziecki przekazał nam cztery tysiące par butów… do podzelowania”. I mimo że wzbudzało to wybuchy radości widowni, musiało irytować starszą panią setnie,tym bardziej w takim zestawieniu. Setnie, bo pani Chodacka pochodziła ze szkoły
lwowskiej, przybyła stamtąd z profesorem Szerszeniem i łączenie jej z komunistycznym stupajką było dla niej śmiertelną zniewagą.
Jednak marzec 1968 r. zmienił ją niezwykle, a ze mnie zmył w jej oczach wszelkie grzechy. Czułem więc, że gdyby
nie ostatnie kwestie z łażeniem pod ławkami, wchodziłbym do dziekanatu czysty jak łza, a nawet jako bohater. Klej i skutki jego wąchania powodowały jednak, że byłem pełen win.
Ku mojemu zdumieniu obie panie zachowywały się tak, jakby nic się nie stało,a przecież huczał o tym cały wydział. Przyjęły mnie niezwykle serdecznie. I nie wiem,czy to owoc mojej wyobraźni, czy tak było rzeczywiście, ale zobaczyłem w ich oczachogromną troskę. Widziałem ją, mimo że starały się to przykryć zakrzątaniem i ciepłymi słowami. W tym miejscu wolałbym ostrą reprymendę, bo to, co odkryłem, było
niczym bolesny wyrzut.
– Ale będzie dobrze – jakby rozumiejąc moje zmieszanie powiedziała serdecznie pani Chodacka. Zaczęła tak, jakby rozmowa już trwała i została przerwana jakimś
niespodziewanym zajściem. – Zobaczy pan. Będzie dobrze. –
Mówiąc to, otworzyła drzwi i łagodnie popchnęła do gabinetu dziekana. Winy całego świata przepełniły mnie i wobec takiej wspaniałomyślności zapragnąłem nagle zapaść się jak najgłębiej
pod ziemię.
Mimo że od początku roku akademickiego upłynęło już ponad sześć tygodni, moje drogi rozmijały się z większością nauczycieli, tym bardziej z dziekanami. Przywitali mnie jednak serdecznie i nie zważając na zagubienie, przeszli do sedna.
– Pan ma ostatnio problemy. Chcemy panu pomóc – mówili obaj, uzupełniając się. To, co przedstawiali, było przemyślane i wymagało pewności, że nie wyjdzie poza bardzo wąski krąg wtajemniczonych. Teraz zrozumiałem słowa pani Chodackiej. Być może plan był jej pomysłem.
– Jeśli może pan wskazać osobę, która nie pobiera żadnych stypendiów, a którawszystko panu przekaże, to my przydzielimy jej taką pomoc, jaką uczelnia daje niezamożnym
studentom. Niezależnie od jej zamożności. Jednak musi mieć pan pewność co do dyskrecji tej osoby.
– Rozumie pan też, że nie jesteśmy w stanie zapewnić panu miejsca w akademiku, jednak będzie trzymane wolne łóżko, a pan musi je sobie znaleźć.
W tym momencie obaj roześmiali się jak z dobrego żartu.
– Jak już pan tę osobę znajdzie, to proszę powiadomić panią Chodacką.
– I niechaj ta osoba napisze podanie o wszystkie stypendia – dodał prodziekan Skąpski. – Oprócz mieszkaniowego. –
Wychodziłem oszołomiony.Hrabina pochodziła z Krakowa. Znalazła się na roku ze spadów, ale zrosła się natychmiast, jakby była od początku świata. Lubiła męskie zabawy i gdyby nie zabujał asię w naszym przyjacielu, traktowalibyśmy ją jak najlepszego kumpla. Wspieraliśmy ich miłość.
W dniach zakazu wstępu kobiet do męskiego akademika przemycaliśmy ją z Dżonym zawiniętą w chodnik. Byliśmy więc znani z częstego trzepania tego dywanu.Podczas praktyki na Czarnej Wisełce wrzucaliśmy ją na raz, dwa, trzy do zalewu
utworzonego przed progiem. Byliśmy pewni, że pływa jak ryba, bo często chwaliła sięwakacjami u ciotki na Mazurach. Gdy zanurkowała po raz trzeci, zrozumiałem, że to nie
kryta żabka i skoczyłem na ratunek. Kiedy postawiłem ją na brzegu, wykrztusiła:
– Chłopaki, ale ja nie umiem pływać.
Hrabina była moją najbardziej zaufaną osobą i napisała podanie jak należało.Oddawała każdy otrzymany grosz i każdą kromkę. Chyba pospołu z profesorami Pałką i Skąpskim uratowała moje studia.Jednak wszystko to, co zrobili moi dziekani i profesorowie – Pałka i Skąpski wraz z panią Chodecką i szczęśliwie uratowaną z topieli Hrabiną, Gnom przewidział.
Musiał być w tej materii niezmiernie przebiegły! Dowiedziałem się o tym dopiero po feriach zimowych, gdy jako zasiedziały walet zjechałem ponownie do Krakowa. Otóż wchodzę
do akademika, a tu na portierni siedzi nieznajoma portierka. Proszę o klucz, ona zaś, słusznie, prosi o kartę mieszkańca. To była taka oznaka prawnego przebywania w akademiku.
– Nie mam – powiadam jak na spowiedzi.
– To niedobrze – ona mi na to. Jednak po chwili zreflektowała się i powiada:
– A może pan jest waletem?
– Oczywiście, że waletuję! – Ucieszyłem się, że kobieta jest biegła w zawiłych sprawach studenckich.
Na praktyce studenckiej w Wiśle. Pierwsza z lewej Hrabina, obok niej autor, dalej Dżony Pietrzyk (bez koszuli)
– No, to proszę o nazwisko – i podałem swoje czysto polskie nazwisko. Na te słowa kobieta wyciągnęła z szuflady listę, nałożyła okulary i szuka:
– Bujnicki, Bujnicki…, nie ma.
– A wie pani, ja się nazywam Bujwicki, wszyscy mylą moje nazwisko.
Kobieta wróciła do kartki, przeleciała raz i drugi, i oznajmiła:
– Na pewno pana nie ma!
– Jak to nie ma!? Przecież jestem waletem od początku roku akademickiego. – Miałem już na języku zdanie „Pani mnie obraża”, ale szczęśliwie go nie wypowiedziałem.
Hamowałem się też dlatego, że było ciut po piątej rano i marzyłem, by po całonocnej podróży i przejechaniu kraju zwalić się na łóżko. Sięgnąłem po ostatni argument.
– Jestem studentem Politechniki, a tu jest moja legitymacja! – i położyłem ją na parapecie
okienka portierni. Pani tymczasem przyglądała mi się badawczo, a po pewnej chwili zapytała tajemniczo:
– A może jest pan takim waletem, co nie może waletować?
– Ooo! – powiedziałem bez większej wiary. – Na pewno tak jest!
Ku mojemu zdumieniu kobieta sięgnęła pod ceratę przykrywającą stół i wyciągnęła stamtąd prawie czystą kartkę. Były na niej tylko dwa nazwiska. Kobieta założyła
ponownie okulary i stwierdziła:
– Tak, nie może pan waletować, a nawet przebywać w akademiku. – Powiedziała ku memu zdumieniu, po czym położyła listę na miejsce i podała klucz. – W całym
mieście, we wszystkich akademikach. W tym miejscu, za możliwość spotykania takich ludzi powinienem być wdzięczny
komunistycznemu stupajce, zwanemu Gnomem.
Cieszyłem się, analizując jego i swoje cechy, że mieliśmy tylko jedną wspólną – obaj paliliśmy sporty, z tym że ja paliłem całe jak dorosły chłop, on jak pierdoła, połówkami, i do tego w szklanej lufce. Tfu! Ohyda!
Dzięki niemu spotkałem wspaniałych ludzi, którzy ugruntowali we mnie wiarę w drugiego człowieka. Gdy się doświadczy takich spraw, pozostaje się dłużnikiem na całe życie i wobec całego świata. Niezwykle trudno jest nosić taki balast i zwykły
człowiek nie potrafi go udźwignąć, tylko święty. A ja nim nie byłem i tak odpowiedziałem ludziom od Wujka, którzy kiedyś próbowali mnie skaptować do swojej grupy. Znał się z nimi Gwidon Szefer, habilitowany doktor z mechaniki teoretycznej,
nasz nauczyciel z II roku. On jednoznacznie i otwarcie artykułował poglądy, a pozycję zawdzięczał wiedzy, a nie układom z komuną. Dekorował okna świętymi obrazami
na procesję Bożego Ciała, a raz, uczestnicząc w tych uroczystościach, stojąc pod jego balkonem, gdy śpiewano hymn „Boże, coś Polskę”, wyraźnie usłyszałem płynące
od góry: „Ojczyznę wolną racz nam wrócić, Panie”.
c.d.n.